czwartek, 24 lipca 2014

Centrum Emigracyjne



Na 65% kary spotkałem się z oficerem emigracyjnym i wiedziałem, że mój czas już jest bliski, by opuścić Fuczu. Dokładnie miesiąc później skończyłem pracę w faktorce 18-stej, dokładnie w dzień wybuchu bomby atomowej na Hiroszimie. Po paru dniach spokojnego oczekiwania do celi przyszedł klawisz i kazał zabrać co moje i pójść za nim. Jak to było na początku i teraz poszedłem do pokoju, w którym przeszło rok temu wszystko musiałem zdać. Ubrałem się w rzeczy, w których byłem na włamaniu i czekałem jakby w konfesjonale na transport do budynku emigracyjnego, który również znajdował się w Tokio.
Po jakimś czasie przyszedł strażnik i kazał iść za sobą do busa, w którym już było parę osób. W busie skazani siedzieli przy oknach, a obok na osobnym siedzeniu strażnicy. Jedyną różnicą było brak krat w oknach. Tu już mogliśmy spokojnie zacząć rozmawiać. Choć ostrzegali, że w każdej chwili można zawrócić by odbyć resztę kary. Nie miałem zamiaru się awanturować, ale głośno wyzywałem ich po angielsku. Po kilkudziesięciu minutach stanęliśmy przy wysokim wieżowcu i otworzyła się bramy. Znów myśli nie pozwalały odsapnąć - co tym razem będzie?, jakie warunki? – straszny stan. Wjechaliśmy do pomieszczenia na górę i przydzielono każdego na jedno z wielu pięter. Piętra były również podzielone na sekcje. Na takim jednym oddziale było kilka cel po kilka osób, ale bez łóżek, tylko materace. Można było to porównać do wieloosobowych cel w Fuchu. Nie pamiętam już dokładnie o której co było, ale po śniadaniu cele były otwierane i można było chodzić po celach jak również dzwonić. Zamykano nas na obiad i znów otwarcie i tak do kolacji, po której byliśmy zamknięci do kolejnego śniadania. Telewizor mieliśmy i cały dzień coś w nim leciało. Poza tym było pomieszczenie na spacer, ale zamiast typowych okien, grube żaluzje. Widziałem przez nie kawał Tokio, choć z mojej celi wieczorami mieliśmy piękny widok na „Rainbow Bridge”(most), który jest nad samą zatoką tokijską, którą pływa mnóstwo statków. W budynku emigracyjnym nie było praktycznie ludzi z więzień, lecz większości to ci, którzy przebywali i pracowali na czarno. Normalni zwykli ludzie, dla których Japonia to wymarzone miejsce zarobku. Dziwne to było, bo będąc w Europie większość deportowanych to kryminaliści, a nie tania siła robocza. Siedzieliśmy wieczorami patrząc na most i opowiadaliśmy sobie historie z danego kraju. Oni nie wiedzieli co ja przeszedłem i dla nich był to krótki przecinek, a dla mnie możność posiedzenia sobie z kimś i pogadaniu o byle czym, co było już nagrodą. Wspomnę tu jeszcze o obiadach, które były dobre i dużo, choć ja i tak jak któryś nie chciał zjadałem wszystko. Bywało, że śmieli się ze mnie, że powinienem brać udział w zawodach w pochłanianiu pożywienia i wystartować w Japonii. Myślę, że kilo ryżu z różnymi dodatkami zjadałem. Taki miałem wygłodzony organizm. Za pieniądze, które mi zostały dzwoniłem do kraju by, choć przez moment usłyszeć głos żony. Pieniądze się szybko skończyły, a największy kłopot był przede mną. Mianowicie bilet należy kupić sobie samemu, państwo tego nie opłaca. Jeśli nie masz skąd wziąć zaczyna się kolejna historia. Wiedziałem jaka była sytuacja w domu i nie chciałem nawet wspominać, że potrzebuję na bilet powrotny. Nie wiem co mną kierowało, ale myślę że to jest to, co kieruje wielu Polakami na uchodźctwie, mianowicie przyznaniu się do porażki i powrocie. A bilet w jedną stronę do Europy to wydatek 1000 dolarów – skąd miałem je wziąć? – nie miałem bladego pojęcia. Ta myśl zabijała mnie co wieczór, ale nie dosyć, że nie miałem na telefon, to jeszcze nie miałem żadnych numerów telefonów. Koniec świata!!! Mówili, że do końca życia tu nie będę siedział, ale ile dokładnie, też nie. Pozostało mi jedynie pisanie listów, więc napisałem o pomoc do polskiego kościoła. Przyszła na odwiedziny siostra Jordana, która mogła jedynie dać mi nadzieję i parę ciepłych słów. Dostałem od niej obrazek i to wszystko. Do ambasady też pisałem o pożyczkę, ale nie dali. Po 2 miesiącach zostałem przeniesiony za Tokio kilkadziesiąt kilometrów do kolejnego biura w prowincji Ibaraki. Tylko, że tam już byli sami co nie mają skąd wziąć na bilet. Był to już zupełnie inny obiekt od tego w Tokio. Spacery były już na dworze, gdzie graliśmy w piłkę. Cele podobne jak zwykle, kąpiel i pranie codziennie, ogólny chaos i ciągłe rozmowy z oficerami o bilety do domu. Tam po pewnym czasie Japonia kupowała bilet, bo nie mogli kogoś trzymać w nieskończoność. Pamiętam, że był tam jeden Irańczyk, który był już ponad rok i jeszcze nie wiedział kiedy wyleci. Dla mnie to był szok. Czyżbym miał tu siedzieć dłużej czekając na bilet, aniżeli sam wyrok? No nie!!! Czułem się jakbym spadał ciągle niżej i niżej, co oznaczało oddalający się dzień opuszczenia Japonii. Powoli traciłem wiarę w szybki powrót do domu. Nie załamywałem się specjalnie, tylko myślałem jak to zrobić. Nie miałem wielkiego wyboru, albo czekać aż mi kupi Japonia bilet lub samemu poprosić kogoś o niego. Wstyd mi było i nie chciałem prosić najbliższych o pieniądze, bo wiem w jakiej byli sytuacji. Pewnie od razu by załatwili pieniądze i mi wysłali na bilet, ale nie mogłem znieść myśli, że ktoś chodzi i prosi się w moim imieniu. Nawet nic do domu nie pisałem, że potrzebuję pieniędzy na bilet powrotny. Nie pamiętam co im pisałem, ale coś w stylu – nie martwcie się, niebawem się spotkamy itd. Po tak długim czasie spędzonym w więzieniu i braku jakichkolwiek numerów telefonów nie byłem w stanie zadzwonić do kolegów i w razie czego poprosić o pomoc. Jednym słowem było to niewykonalne. Aby nie tracić czasu uczyłem się dalej angielskiego, choć już zacząłem myśleć po angielsku bez tłumaczenia sobie czegokolwiek w głowie. Tak się wtopiłem w niego, że spokojnie rozmawiałem na różne tematy, choć jako samouk popełniałem błędy. Spotkałem tam Irańczyka, który uczył angielskiego w Malezji. Widząc moje zaangażowanie w naukę, przychodził codziennie i zadawał mi przeróżne testy. Nie mogłem wszystkiego zrozumieć i on zrobił jedną z najszlachetniejszych rzeczy, jaką mógł zrobić nauczyciel w tak ciężkich warunkach. Po prostu z braku pieniędzy, obszedł wszystkich ludzi i prosił ich, że jego uczeń potrzebuje słownika angielsko-polskiego, bym mógł się dalej uczyć. Nie wierzyłem, że da radę, bo tam nikt nie miał dostatecznej kwoty na codzienne życie. Po kilku dniach oznajmił, że ma już te pieniądze i zamawia słownik. Nie było to dużo, ale w tamtych warunkach wręcz fortuna. Jakie było moje zaskoczenie, gdy mi to mówił? Po kilku dniach przyszedł słownik. Zyskał najcenniejszą z rzeczy, którą człowiek można obdarzyć człowieka m. in. wielki szacunek. Swoją postawą pokazał, że wszystko jest możliwe, jak i zachęcił mnie do większej nauki. Dzień w dzień wkuwałem słówka, choć dziś już niektóre mi umknęły, ale on powiedział, że nawet jak zapomnę, to mózg i tak tego nie wywali i przy kolejnej próbie przypomnienia sobie czegoś, szybciej to wejdzie z powrotem niżeli po raz pierwszy. Niebawem to sprawdzę. I tak mijały dni. Dużo myślałem, kto mógłby mi pomóc. Ludzie na wolności często nie zdają sobie sprawy z tego, co dzieje się za murami więzienia, nie wspominając kilu tysięcy kilometrów drogi do domu. Każda z prób pozyskania biletu paliła na panewce. Co pozostało mi do zrobienia, podwinąć ogon, zadzwonić do domu i powiedzieć w jakiej sytuacji jestem. Co będzie to będzie, ale coś mnie tknęłoby przed tym napisać do kolegi z tokijskiego więzienia, który właśnie wrócił do domu. Nie spodziewałem się niczego, a tu niespodzianka. Odpisał, że ma dobrego przyjaciela, który ma dużo kasy i, że jego dziewczyna jest w Japonii i że kupi mi bilet powrotny. Nie wyobrażasz sobie co czułem. Nieopisane szczęście i ulga, że są jednak koledzy, którzy bezinteresownie pomogą. Pewnie trafienie szóstki w totolotka przy tym, to ….niewinna gra. Normalnie takie rzeczy się nie zdarzają, gdzie widząc typa parę razy na miesiąc w FUCZU przy zdawaniu książek spodziewać się jakiejkolwiek pomocy. To się nie zdarza, nie!!! – i koniec!
Pewnego dnia przychodzi dziewczyna na widzenie. Powiedziała skąd jest i co może dla mnie zrobić – sen, który był na jawie. Powiedziałem jej jaki bilet potrzebuje i że to poważny koszt. Ona bym się nie martwił, tylko napisał jej kiedy i którędy chcę lecieć. Było mi to obojętne przy tym szczęściu co mnie spotkało. Zapisała moje dane na kartce, po czym podała rękę i spokojnie wyszła. Długo po jej wyjściu myślałem, że to zbyt proste było, modląc się w duchu, by nic jej się nie stało po drodze. I tak po dwóch miesiącach nadszedł dzień wylotu i opuszczenia Japonii, która pokazała mi tyle twarzy. Zresztą Japonia to „Ona” rodzaj żeński, więc czego było się dziwić.  
Tak jak obiecała, do biura przyszedł list wraz z biletem. Oficer przyniósł mi potwierdzenie z datą wylotu. Wielu pewnie było zdziwionych, że – nie mając nic pieniędzy… – a tu kobieta i to po dwóch miesiącach przynosi mi bilet. Nie wiedziałem jak mam im to wszystko wyjaśnić, bo sam nie do końca w to wierzyłem. Nikt nie robił z tego problemu, a cieszyli się z zazdrością, że niedługo ich opuszczę. I tak nadszedł dzień wylotu, spakowałem się jak zwykle, tyle tylko, że tym razem nie miałem praktycznie nic. To w czym mnie złapali i jeszcze parę rzeczy, które mi dali w emigracyjnym, o wspomnieniach i przeżyciach nie wspominając. Pożegnałem się z kolegami i poszedłem za oficerem do busa, który czekał specjalnie na mnie, gdyż nie często trafiali się ludzie do wylotu. Większość, to ludzie czekający na bilet od państwa Japonii, co nie było ani szybkim i łatwym etapem. Po godzinie dojechaliśmy na Lotnisko Narita w Tokio. W ciszy analizowałem całą byłą, obecną jak i przyszłą sytuację, ale nie zbyt dokładnie, bo do czasu, aż nie znajdę się w samolocie, wszystko mogło zostać anulowane i mogłem z powrotem wrócić do „Fuczu”. Jakby nowe elementy jumackiej układanki zaczęły się znów policji układać. Zostałem odprowadzony do „gate’u” i posadzony na ławce, obok siadło dwóch strażników. Gdy zostali wszyscy ludzie już odprawieni, dopiero ja mogłem wejść. Podeszliśmy do odprawy i sam kapitan samolotu odebrał mój paszport i bilet od nich. Po wejściu stewardesa oderwała miejscówkę z biletu i wręczyła mi ją. Było mi obojętne gdzie będę siedział, byle samolot już się wznosił i uspokoił moje wewnętrzne nerwy. Idę między rzędami i znajduję swoje miejsce, nie dosyć, że przy oknie, co mnie ucieszyło, to jeszcze para ciekawskich Japończyków obok mnie. Po chwili samolot zaczął kołować i po chwili znaleźliśmy się w powietrzu, o mały włos nie krzyknąłbym z radości. Zacisnąłem jedynie pięść w chwilowym przypływie zwycięstwa. Przede mną było jeszcze dwanaście godzin lotu i kolejne życiowe atrakcje. Leciałem liniami Holenderskimi KLM do Amsterdamu i stamtąd do Warszawy. Po godzinie podano coś do jedzenia i stewardesa pytała każdego co chce do picia. Ja miałem ochotę na zimne piwko, które sprawiłoby jakiś szmerek po długiej odsiadce. Niestety nie wolno mi było spożywać alkoholi – może i dobrze, bo w głębi duszy wrzał wulkan gotowy do wybuchu. Oglądnąłem parę filmów i rozmyślałem nad tym wszystkim co zostawiłem za sobą. Z jednej strony przeszłość ciągle żyła we mnie, ale to już było za mną, należało zacząć myśleć co zastanę po przylocie do Warszawy, do domu. Doskonale wiedziałem, że jak mnie wopista sprawdzi w komputerze, to będę musiał iść odbyć resztę kary w Polsce, a to mi się już nie uśmiechało. Znałem polskie warunki i mnie one nie przerażały, a to, że przed zatrzymaniem mógłbym choć przywitać się z rodziną. Wiedziałem, że będę musiał podjąć decyzję, czy wychodzę w Holandii i zaczynam nowe życie, czy lecę do kraju i idę „doleżeć” resztę kary. Nie było dużo, ale każdy dzień teraz wydawał się wiecznością, choć warunki u nas są jak kurort pięciogwiazdkowy w porównaniu z japońskim nawet emigracyjnym biurem. I tak na Amsterdamskim „Schipolu” zadzwoniłem do domu, by chwilę porozmawiać i zapytać co oni sądzą o tym, bym pozostał w Holandii. Nie było pozytywnej odpowiedzi i prosili bym leciał do Warszawy i wreszcie zakończył to raz na zawsze. Na międzylądowaniu miałem parę godzin do namysłu. No dobra, – jeśli wyjdę tu, to gdzie i do kogo? – co będę robił, a tak naprawdę, to tylko jumać umiałem. Przemyślałem wszystko jeszcze raz i postanowiłem wracać, - może „wopek” nie wrzuci mnie na komputer - marzyłem. Wszedłem do samolotu, w którym nie było wiele osób. Po „momencie” byłem już w stolicy. Pomyślałem, że pójdę w tyle, by sprawdzić, czy wszyscy idę bez sprawdzania, czy sprawdzają każdego. Ustawiłem się w kolejce, miałem jedynie małą torbę na ramieniu, jakbym wracał od rodziny. Zerkam spokojnie przed siebie i widzę, że tylko otwiera, zerka na zdjęcie i oddaje paszport. Pomyślałem, że jest duże prawdopodobieństwo, że i ja pójdę wolno. Podchodzę do odprawy i daję paszport bez emocji. Wiele razy to przerabiałem i przechodziło. Tym razem na złość było na odwrót. Sprawdził… i kazał przejść do pomieszczenia obok. Wiedziałem, że tu moja podróż się kończy. Przyszedł oficer z nakazem zatrzymania i zostałem przewieziony na warszawski Służewiec. Miałem strasznego „doła”, że akurat mnie musiał sprawdzić, choć może mieli „cynę”, że ktoś taki leci – wszystko możliwe, brałem to pod uwagę, więc kolejny etap więziennego życia się właśnie zaczynał. Wczoraj budziłem się w Japonii, a tu po otwarciu oczu, nie wiedziałem z początku gdzie jestem i czy to, co przeszedłem było tylko długim i złym snem? Mogło się to wydawać jakby ten przecinek w Japonii nigdy nie miał miejsca i dalej odbywam resztę kary po uprawomocnieniu się wyroku. Ten sen trwał jakoś zbyt długo, bo kolejne sześć miesięcy, choć gdyby nie prawdziwa ekipa jaką w Japonii stworzyliśmy, mogliśmy siedzieć grubo ponad dziesięć.  Także jak nie jesteś pewny ludzi na 100%, to lepiej nie rób nic z nimi, bo to zawsze się źle kończy. Zawsze któryś ma coś do stracenia i chce szybciej wyjść na wolność i…, zawsze znajdzie się ktoś za kogo dałbyś rękę ściąć i potem jest tylko rozczarowanie i długie lata w kryminale, gdzie pojęcie resocjalizacji nie istnieje. Resocjalizacja to Ty!!! i to co zrobisz z czasem, którego będziesz miał(a) pod dostatkiem. I na sam koniec już, by nie prawić morałów – Dlatego, że jesteś jaki jesteś, masz to co masz!!!! Najgorzej, że to działa w obie strony.
     

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz