poniedziałek, 5 maja 2014

Więzienie „Fuczu” w Tokio.



Po kilku godzinnej jeździe oczom moim ukazała się wreszcie brama wjazdowa największego więzienia Japonii – „Fuczu”. Skończyła się „sielanka” zwiedzania, prowizorycznej ucieczki myślowej z więzienia i tych wszystkich reguł i zasad, których strażnicy – jakby pod groźbą śmierci – wypełniali. Miałem paro godzinne psychiczne „wakacje” od tego chorego zachowania i rygoru. Już po pobycie w Niigacie miałem dość, a tu jeszcze ma być podobno gorzej – tak mówił gliniarz na przesłuchaniu. Po tym jak wykrakał nasz wyrok, jakoś bardziej zacząłem wierzyć jego słowom.
Łudziłem się oczywiście, że pewnie nie będzie tak źle, bo zawsze jak się jedzie na „karniak” to, chociaż spotyka się innych ludzi i nie jest tak strasznie, jak to miało miejsce do tej pory, czyli totalne wyizolowanie i brak jakichkolwiek praw.  Wprowadzono mnie do dużego pokoju, w którym był długi blat, a za nim strażnik i wiele szafek. Dostałem więzienny przydział rzeczy i spraw higienicznych, po czy zostałem poproszony do innego pokoju na rozmowę. Był tam strażnik i jakiś facet w garniturze. Jak się potem okazało, był to nauczyciel japońskiego. Wypytywali mnie o mój zawód, rodziców, zainteresowania. Tworzyli mój profil osobowy. Jak się potem okazało pomaga im to w kierowaniu człowieka do odpowiedniego pawilonu. Po tej rozmowie „gad” kazał mi usiąść na krześle w celu ogolenia mnie na łyso, na co ja się nie zgodziłem. Długo mnie naciskali, ale nie przyniosło to żadnego efektu. Widząc mój opór strażnik kazał mi iść za sobą. Poszliśmy do pawilonu, gdzie były same pojedyncze cele. Był to długi korytarz z celami tylko po jednej stronie, więc nie widziałem nikogo tym razem. Środek nie odbiegał niczym od cel w Niigata. Pomyślałem, że nie jest wcale gorzej – jak to gadali. Dostałem skromną kolację i o 21.00 była cisza nocna. Nie gaszą zupełnie światła, jedynie je ściemniając. Zaraz powiem Ci jak wygląda typowy dzień w tymże więzieniu, choć zasady te są takie same we wszystkich tego typu przybytkach. A więc:

6.50 – pobudka - złożenie posłania i odliczanie więźniów. Tu należy po komendzie strażnika, który chodzi od celi do celi, powiedzieć po japońsku swój numer. Potem przygotowanie do śniadania. Zazwyczaj jest to siad po turecku i czekanie na miskę.
7.00 -7.10 - śniadanie – skromniejsze jak ci co pracują. Zjadasz je i czujesz się jakbyś dopiero miał coś zjeść. Znaczy jesteś lekko głodny. Po śniadaniu oddajesz miski i w ciszy czekasz godziny obiadu, nie robiąc nic. W tym czasie jest zakaz wszystkiego tzn. czytania, pisania, ćwiczenia. Możesz siedzieć lub chodzić.
12.00 - obiad i taka sama procedura.
17.15 - odliczanie więźniów i skromna kolacja.
18.00 – czas dla siebie i tu wolno czytać, jak się ma co lub robić pompki. Jeśli nie, to możesz coś pisać, jeśli masz czym i na czym. Z początku nie ma nic. Więc dzień wygląda jak wiek. A co można kupić za parę dolarów, choć najpierw musisz zarobić, bo nie ma ani paczek z wolności, ani pieniędzy.
21.00 - cisza nocna.

Należy tu wspomnieć, że strażnik przechodzi przez wszystkie cele, co chyba 15 minut. Więc ciężko jest zrobić coś, czego on mógłby nie zauważyć. I tak przez całą swoją służbę. Na drugi dzień poszedłem na spacer. Po wyjściu na zewnątrz wsadzili mnie na 15 minut do innej celi, tyle z tą różnicą, że nie było sufitu, a siatka i widziałem paru osadzonych, gdyż cele były w półkolu. Co za spacer to głowa boli. Nie czułeś się jak na spacerniaku, a jak w kolejnej celi. Potem pod cele i tak w koło Macieju. Zwariować idzie szybko. A to dopiero początek tego szalonego miejsca. Po kilku dniach otworzyły się drzwi i klawisz kazał mi iść za sobą na koniec korytarza do przedsionka i tam sobie usiąść i poczekać. Usiadłem jak kazał i czekam. Przychodzi jakiś strażnik w oficerskim uniformie i z nim z 4-5 innych zwykłych klawiszy. No i zaczyna się jazda o włosy. On swoje, ja swoje. Tamci patrzeli na mnie z takim wzrokiem, jakbym im dzieci pozabijał. Po paru minutach rzucili się na mnie i unieruchomili mnie całego. Kręciłem się i wyrywałem, ale było ciężko. Zaczął mnie golić, a ja wiercić. Więc zobaczywszy moją agresję powiedział, że zetnie tylko połowę i resztę zostawi. Zgodziłem się, jakby to miało jakieś znaczenie. I tak mnie trzymali dalej, aż nie skończył. Po jego wygranej z miłymi uśmiechami pokazali mi lusterko, jakby się nic nie stało. Co za zmiana tempa!!! I tak ogolony na chłopa pańszczyźnianego wróciłem do celi. Zły na nich byłem jak diabli, ale co było zrobić, to oni tu rządzili. Przesiedziałem tam parę tygodni i zostałem zapytany, czy chcę iść do pracy. Miałem już dość siedzenia i nudzenia się. Powiedziałem, że tak i zostałem przeniesiony. Choć cele dalej były pojedyncze. Przydzielili mnie do innego pawilonu, gdzie już były cele po obu stronach, dla tak zwanych pracujących. Więc widziałem kto siedzi, czy będzie może gdzieś mój wspólnik.  Mój wspólas ze swoim spokojnym charakterem nie miał takich „przebojów” jak ja. Dzień wyglądał tak samo, z tą różnicą, że po śniadaniu szedłem do pracy i wracałem na kolację. Ale po kolacji można było chwilę telewizję pooglądać. W zależności, jaką miało się odznakę. Odznaki są 3:

Biała – mają wszyscy nowi i ci, co krótko siedzą. Było to liczone procentowo. Nie pamiętam ile, ale powiedzmy, że do pierwszych 33%, czyli po pracy np. 1 godzina telewizji i w weekendy też, –jako nagroda.
Zielona – do 66%  np. dwie godziny tv. oraz niewiele łagodniejsze traktowanie przez strażnika.
Czerwona - do czasu opuszczenia więzienia, tv do ciszy nocnej i w weekendy.

Ja ze swoim wyścigowym wyrokiem 1,5 roku bardzo szybko przeszedłem te progi. Byli ludzie, co siedzieli parę lat i dopiero mieli zieloną odznakę. Ja, co parę miesięcy miałem nową. Sprytne rozwiązanie. Gady od razu wiedziały, z kim mają do czynienia, poza tym było tam imię i nazwisko i numer osadzonego. Abyś nie myślał, że to jakiś miód i wielkie przywileje są. O co to nie!!!! Jesteś uczony na robota, bez prawa do myślenia. Masz robić wszystko co oni chcą i w sposób jaki oni chcą. Chodzi o to, że do każdej czynności wykonywany jest pewien jakby rytuał. Mają tą naleciałość historyczną. I tak trafiłem do papierni. Było wiele hal produkcyjnych o różnych profilach. Nie dali mnie do hali o moim profilu zawodowym, bo mógłbym coś wykombinować. A tego by nie chcieli. Więc wsadzili mnie tam, gdzie nie ma nic o moim profilu zawodowym. Na początku to opierdol miałem na każdym kroku, a że było to po japońsku więc ich olewałem, patrząc z pogardą. Cała „faktorka” składała się głównie z Japończyków, kilku Chinoli i po każdym obcokrajowcu. Nie było nas np. pięciu Polaków, ale jeden Niemiec, Francuz, Kolumbijczyk, Peruwiańczyk itd. Każdy z innej parafii. Jedyne dobre, że siedzieliśmy razem na obiedzie i mogliśmy na spacerze chwilkę porozmawiać. Zaraz opiszę mój dzień od początku do końca i sam czytelniku wyciągniesz z tego wnioski.   
Dzień pracownika nie odbiegał praktycznie niczym od tych co nie chcieli pracować, chodzi mi tylko o godziny pobudki, posiłków i ciszy nocnej. Poza tym wszystko było pełne rytuałów i dziwnych komend. Po śniadaniu była komenda wyjścia z celi. Gad szedł i po kolei otwierał, po czym osadzony musiał wyjść powiedzieć znów swój numer (choć nikt go nie słuchał) i odwrócić się do ściany celi. Potem komenda i odwrócenie się i dołączenie do rzędu więźniów. Tu należało stanąć w odległości długości ramion od kolejnego więźnia. Gdy już wszyscy stali była komenda wyjścia i zaczynało się maszerowanie, czyli kolana wysoko unoszone wraz z machaniem rękoma aż do ich wyprostowania na wysokości barków kolegi z przodu. Aby było mało, klawisz krzyczał 1,2, a po nim my musieliśmy powtarzać, aż do czasu dojścia pod drzwi hali. Tam padała komenda zatrzymania się. Czasem jak ktoś źle maszerował, to z 10 minut liczył, aż wszyscy maszerowali w miejscu jak należy. Następnie wchodziliśmy do przebieralni i rozbieraliśmy się do naga. Pomiędzy przebieralnią, a ubieralnią hali stał klawisz i sprawdzał, aby nic nie wnosić i nie wynosić po pracy z hali. Trzeba było stanąć przed nim powiedzieć swój numer, pokazać dłonie z obu stron, pokazać podeszwy, otworzyć buzię. Wtedy z wyznaczonej szafki braliśmy ubrania i przebieraliśmy się do pracy. Następnie każdy w biegu musiał na środku stanąć na swoim miejscu – na wyciągnięcie ramienia do kolegi obok. Strażnik stawał na podwyższeniu przed nami i podawał komendę odliczenia. I szło doliczanie po japońsku. Jak się któryś pomylił lub przysnął to liczenie szło od nowa, aż do skutku. Możesz sobie wyobrazić ile to przeze mnie musieli odliczać od nowa. Ale nauczyłem się wreszcie i szło lepiej, choć z każdym nowym więźniem, w szczególności nie z Japonii były zawsze te same problemy. Po odliczaniu podbiegało się koło swojego stolika, oczywiście dla jednej osoby. Coś jak w szkołach amerykańskich. Tam padała komenda i wszyscy zaczynali ćwiczyć. To znaczy stał jeden z więźniów i pokazywał co powtarzać za nim. Po tym należało usiąść na swoim miejscu i czekać na co?.....hehe na komendę. Należało wziąć instrukcję obsługi i trzymając ją przed sobą czytać punkt po punkcie. Po tym komenda przystąpienia do pracy. Nie mogłem pod żadnym pozorem wstać ot tak sobie, zawsze należało podnieść rękę i podchodził salowy i pytał co chcę, po czym wiadomości przekazywał strażnikowi. Jeśli chodziło o brak materiału, to w kilka sekund ktoś mi go dowoził, jeśli do toalety, to mogło być już gorzej. Toaleta odbywała się przed samym obiadem. Komenda koniec pracy i rzędami lecieli rządkiem do toalety, po czym czekali przed wejściem do małej stołówki. Potem następne rzędy. W tym czasie rozkładali więźniowie obiad z hali przyrządzania posiłków. Każdemu kładli to samo i tyle samo. Pierwszy wchodził strażnik i stawał na środku jakby miała być klasówka, a nie obiad. Każdy siadał na swoim miejscu i musiał zamknąć oczy. Po komendzie można było zacząć jeść. Przy stoliku było nas sześciu i to nie Japończyków. Byłem tak głodny, że zjadłbym i te sześć porcji, ale każdy był głodny. Byli starzy więźniowie co nie zjadali wszystkiego, ale musieli wyrzucać resztę do kosza i nie mogli oni dać komuś innemu tego, czego nie chcieli. Patrzyłem głodnymi oczami jak wywala to do kosza przy strażniku i widziałem pełne skurwysyństwo japońskiego strażnika, wykonującego polecenia bez mrugnięcia oka i bez żadnych skrupułów. Po obiedzie 15 minut wolnego czasu, czyli pogawędka lub czytanie japońskiej gazety. Po komendzie należało wstać i polecieć do swojego stolika i usiąść z zamkniętymi oczami. Po komendzie zaczynaliśmy pracę i tak do czasu wolnego na dworze, czyli gdzieś o godzinie 14.00. Po wielu komendach schodziliśmy innymi schodami na dół przebieraliśmy buty i ustawialiśmy się w dwóch rzędach, odliczanie, marsz na boisko, stop, odliczanie i komenda na czas wolny, który dzięki tylu komendom wychodził 15 minut dziennie. O 15.00 powrót – nie będę cię zanudzał w jaki sposób, ale….hehe….komenda, komenda i komenda i tak do 16.45, odliczanie, golizna, marsz do celi, otwieranie celi, wejście z wypowiedzeniem numeru i siad z zamkniętymi oczami w wyczekiwaniu na miski z kolacją. Należy wspomnieć, że ciężko człowiekowi tak stać koło człowieka i nie spróbować odezwać się, gdy tak długi czas siedziało się samemu. Strażnik jak tylko zobaczył, to brał delikwenta na bok i darł się na niego, aż u ruskich pewnie było go słychać. Jak się łatwo domyśleć, nikt nie gadał potem. Po kolacji, czyli po 17.15 był czas dla siebie do 20.45, potem ścielenie łóżka i 21.00 cisza nocna. Jak widzisz nie było czasu praktycznie na nic. System jest tak zrobiony, abyś pomimo tego, że byłeś z innymi więźniami miał jak najmniejszy kontakt ustny. Czasem, aby dowiedzieć się o kimś czegokolwiek musiało minąć wiele tygodni. W hali było obcinanie paznokci jednymi obcinaczkami i golenie głowy co jakiś czas. Oczywiście mój opór z włosami został odnotowany i nie golili mnie na zero, co było powodem czepiania się i złości strażnika do mojej osoby. Jestem gitem i jego przypierdalania się nie robiły na mnie wrażenia, jedynie chciałem mu w łeb palnąć. Ale jak widział jak zaciskam pięści, to od razu kazał mi otworzyć ręce i trzymać w jego stronę. Wtedy gdybym mógł, to żywego bym go nie wypuścił – to było jedno pewne odczucie. Do tych wszystkich komend szło się z biegiem czasu przyzwyczaić i przestawały wydawać się takie uciążliwe. Ale miałem tyle nienawiści do nich w sobie, że czasem miałem dość. Oczywiście jak na cywilizowany kraj przystało mogliśmy uczestniczyć w bardzo krótkiej mszy i 2 razy w tygodniu pójść do szkoły, by uczyć się japońskiego. Widziałem jednego typa co po ośmioletnim wyroku tak gadał po japońsku, że gady mu brawo biły. Co do sportu, to jak padał deszcz, to zajęcia były w wielkiej hali gimnastycznej, która wyglądała na nowiutką pomimo tylu lat. Dlatego, że mimo bramek i kosza, można było pobiegać co najwyżej dookoła lub skorzystać z drabinek. Ale sala jest!!!!! Jest! Patologia to mało powiedziane, choć dla nich, to my byliśmy chorzy. Tak!, oni nas nie uważali za przestępców, a za chorych, których należy wyleczyć, a kara ma być długa i bardzo uciążliwa. I muszę przyznać, że psuli krew co dnia. Bynajmniej mi, bo wspólas to miał luksus w porównaniu ze mną. Za wykonaną pracę otrzymywało się wypłatę co miesiąc na swoje więzienne konto. Nie pamiętam ile, ale chyba z 2 dolary zarobiłem przez miesiąc, więc mogłem sobie kupić zeszyt i długopis. Tak, tak!!! Tam niczego się nie dostaje – musisz sobie zarobić i kupić. I tak z miesiąca na miesiąc wypłata rośnie i nawet można coś odłożyć. Nie pamiętam ile miałem po wyjściu na koncie, ale myślę, że nie więcej jak 100 dolarów. Nie chodziło to o wyjście na wolność, a o przeniesienie mnie do centrum emigracyjnego. Z biegiem czasu kupowałem coraz to inne rzeczy.  W weekendy nie pracowaliśmy, tylko siedzieliśmy cały dzień z jednym wyjściem na spacer. Oczywiście w celi nie można się położyć na łóżko – od tego jest godzina po obiedzie, ale należy przebrać się w piżamę, no i cisza nocna. Cały dzień należało siedzieć na krześle. Ja dużo czytałem, pisałem - uczyłem się, więc spanie mnie nie interesowało. Najgorzej było zimą, gdyż temperatura spada prawie do zera, a nie ma w celach ogrzewania. Można było się okryć kocem i tak siedzieć. Z początku wydawało mi się to nie do pomyślenia, ale co było zrobić. Dziękowałem Bogu, że tylko 1,5 roku tu będę, a nie jak inni po 15-ście. Wbrew pozorom wszystko jest na normalnym poziomie. Cele jak i wszystko w Fuczu jest w miarę nowe i nie można powiedzieć, żeby kapało na głowę. Najbardziej denerwowały mnie te komendy na każdym kroku, to jest na początku ciężkie do zniesienia. Z ich punktu widzenia jest to bardzo dobrze pomyślane. Ciągła kontrola sprawia, że ciężko jest się komunikować z ludźmi i dowiadywania się o cokolwiek. Aby mój gryps doszedł do wspólasa, to mijały grube tygodnie. Gdzie jest, w jakiej hali, którędy przechodzi i o której, kto może mieć z nim styczność itd. Oczywiście moja natura nie pozwoliła mi siedzieć i zawsze szukałem możliwości, aby dowiedzieć się co u niego. Było to prawie niemożliwe, ale po jakimś czasie zapoznałem się z jednym więźniem z sektora biblioteki, co świadczyło, że musi on chodzić po wszystkich celach lub blokach. Wypytałem go o wspólasa opisując go dokładnie, zresztą Polaków nie było wielu. Po jakimś czasie znalazł go i przekazywałem grypsy przez bibliotekarza, w książce. Potem jeszcze okazał się jednym z lepszych przyjaciół jakich kiedykolwiek miałem. Spotkałem się z nim parę razy i zapewne jeszcze nie raz spotkam. Wracając do tematu, mojemu wspólasowi nie chciało się zbytnio pisać, więc dochodziły mnie jedynie wieści, że u niego wszystko ok. Muszę tu wspomnieć, że w japońskich więzieniach jest dużo członków jakuzy. Jedno co mnie dziwiło, to to, że mimo twardych i bezwzględnych ludzi nie potrafili łączyć się w niedoli, nie mają subkultury jak to ma miejsce w Polsce. Nie robią żadnych problemów, co więcej są przykładem idealnego więźnia. Nawet im nie w głowie, aby zrobić bunt, przeciwko złej niedoli. W Polsce jak by były takie warunki, to paliłaby się cała Polska. Tam nie ma szans. Między celami ciężko coś podrzucić, nie mówiąc już do innego więzienia. Nie mają po prostu więziennych autorytetów. O jakuzie mógłbym napisać osobną książkę, ale nie jest to dla mnie tak ważny temat. Jedno co, to poznałem kilku. I tak leciały tygodnie, miesiące i minął rok. Moja złość na ciągłe komendy zaczęła zmieniać się na wewnętrzną frustrację i rosnącą nienawiść do strażników. Jak bym spotkał takiego na ulicy, to nie przeżyłby zapewne. Ale tam są bezpieczni, z tego względu, że strażnicy mają swoje własne osiedla, otoczone naprawdę wysokim murem. Nie wiedziałbym o tym, gdybym nie miał okazji tam być. Nie wspomniałem, że podczas transportu do Tokio, zawieźliśmy coś do jakiegoś szefa do takiego właśnie osiedla. Otwiera się brama i myślę – no to jestem - a tu mówią, że nie, że tu mieszkają strażnicy z rodzinami. Patrzę dookoła, a tu biegnie dziecko z piłką, następne na rowerku, brama się zamyka. Myślałem, że to nie możliwe, ale przecież siedziałem tam i widziałem na własne oczy. Targały mną różne odczucia – współczucia, smutku, ale z drugiej strony wiedziałem, że jakuza to nie te nasze pseudo grupy przestępcze. Tam muszą naprawdę uważać. Jak szef jakuzy mówi zabić – to zabić – a nie może postraszymy najpierw hehe. Tam tego nie ma. Byłem z jednym takim co zabił, bo szef kazał i co najśmieszniejsze dostał za to 6 lat, a za jumę siedzieli niektórzy po 15. To jest sprawiedliwość. Zupełnie inny system wartości. Ich cyrk, ich małpy. A więc robiąc niewielkie podsumowanie, bo tego co tam się dzieje nie da się tak po prostu opisać. Jest to bardzo ciężkie do pojęcia. W każdy bądź razie kontrola, kontrola, kontrola – koniec. Te nasze polskie więzienia są jak przedszkola, gdzie bachory mają wszystko, a chcą jeszcze więcej. Tam nie masz nic, zapierdalasz jak robot i srasz na komendę. Niektórych tych wożących się „gitów” przydałoby się wrzucić na parę lat, to by zobaczyli z czego kaczor wodę pije. W internecie nie znalazłem wiele na temat Fuczu, ale kolega przesłał mi jeden link o tym miejscu. Ktoś wreszcie zrobił krótki film o Fuczu w Tokio, tylko, że nie jest po polsku, ale jeśli chcesz choć w niewielkiej części zobaczyć jak tam naprawdę jest to podaję go tu:
http://www.youtube.com/watch?v=BJp9nKaO7c4 – mam nadzieję, że jeszcze tam jest.

Na koniec tego bardzo krótkiego opisu dodam, że tym razem poznawałem ludzi, którzy zajmowali się przestępczością międzynarodową, z takimi pomysłami, że aż ciężko było w to uwierzyć. Nie koloryzowali, nie przechwalali się kim to nie są i czego nie mają. Po prostu mówili jak to się stało, że tu trafili i za co. A każdy miał wyrok o wiele wyższy od mojego. Patrzyli kolejny raz na mnie jak na wyścigowca, który jeszcze dobrze nie wszedł, a zaraz będzie musiał wychodzić. I tak też było. Jedną z bardziej zauważalną osobą był Nestor z Kolumbii, który miał z 70 lat, a na dodatek znał osobiście Eskobara – najsłynniejszego barona narkotykowego. Jak go pytałem co zrobi po wyjściu, - powiedział -, że zapali sobie kokainę. Był on postacią , który wiele widział i nie z jednego pieca jadł. Na koniec powiem, że nie wpojono mi zupełnej uległości, poddania się i posłuszeństwa. Za krótki to był wyrok. Ale zrozumiałem jedną niezwykłą rzecz, na którą nie stać mnie było na wolności – cisza, kontemplacja i wewnętrzne przemyślenia. Rzeczywiście w ciszy poznajemy nie tylko samego siebie, ale również otaczający nas świat i zaczynamy patrzeć na wszystko z innej strony. Rozumiałem ludzi w klasztorach, co poprzez codzienną kontemplację osiągają wyżyny umysłu. Wzrastał we mnie co prawda bunt, ale każdy dzień odkrywał nowe myśli, spostrzeżenia i chęć wrócenia do Europy. Gdybym miał długi wyrok, np. z 10 lat, to nie czekałbym i chciał się przenieść do polskiego więzienia. Tam 10 lat to tak jak 20 u nas. Gdy opuszczałem więzienie, to wchodził europejski układ pomiędzy Japonią, a Europą, o transferach więźniów do rodzimych krajów w celu odbycia reszty kary. Na pewno bym się o to starał, tam zresztą kogo nie znałem, chciał jak najszybciej stamtąd wyjechać. Z dzisiejszego punktu widzenia, jest to znęcanie się psychiczne na więźniach, aby tak im uprzykrzyć życie, aby już nigdy nie chcieli nic zrobić, a nawet wrócić do Japonii. I trzeba przyznać, że dobrze im to wychodzi. Wiele ludzi umiera tam w niewyjaśnionych okolicznościach. Nikt nie ma tam prawa ingerencji. Są jak państwo w państwie, gdzie wszystko jest ściśle kontrolowane i żadna informacja nie ma prawa wydostać się poza mury więzienia. Dlatego czasem robią co chcą, oczywiście niby w granicach prawa. Tak wiele mógłbym opisać o tym miejscu, ale upłynęło już dość dużo czasu i nie chcę znów się wgłębiać w każdy najmniejszy szczegół. Jeżeli kiedykolwiek jednak zainteresuje to kogoś, to może postaram się bardziej wydobyć i opisać niesamowite chwile spędzone właśnie w największym więzieniu Japonii – Fuczu. Po przeszło roku odsiadki nadszedł czas na decyzję komisji o moim wypuszczeniu. Poszedłem i stanąłem przed nią, wpierw kłaniając się do pasa. Powiedziałem dane i numer i czekałem na ich decyzję. Po krótkim uzasadnieniu podjęli decyzję o zawieszeniu kary i deporcie do kraju. Był to mój najszczęśliwszy dzień jaki przeżyłem w Fuczu Tokio.  


1 komentarz:

  1. Masz o czym myśleć. Szkoła życia. Paskudna, ale jednak szkoła. trzymsie

    OdpowiedzUsuń