Po tym ciężkim i samotnym czasie spędzonym na posterunku
policji nadszedł moment wyprowadzki. Jako doświadczony jumak spodziewałem się kolejności
zdarzeń. Tak więc opuściłem miejsce swojego tymczasowego zakwaterowania i
dojechaliśmy do więzienia w tym samym mieście. Było to już – jak to powiem –
regularne więzienie. Jak to już wiele razy w moim życiu było, wjazd, – czyli
ogromna żelazna brama i procedura zbliżona jak w Europie. Wyjście z samochodu i
kierunek – jakby do zameldowania. Tam w wielkiej kopercie znajdowały się moje
rzeczy osobiste, które to policjant przekazał strażnikowi więziennemu. Ten
zaczął spisywać coś na karcie – pewnie karta więźnia. Po tym zabiegu jakiś
więzień pracujący tam przyniósł mi rzeczy więzienne, bo widzieli, że nie mam
nic poza tym, co na sobie. Nie pamiętam dziś już dokładnie, czy mogłem mieć też
swoje rzeczy. Ale to akurat nie zmieniało mojego położenia. Po jakiś 20- 30
minutach zostałem odprowadzony na jedno z pięter, gdzie po jednej i drugiej
stronie znajdowały się pojedyncze cele. Były to już takie typowe cele do
odbywania kary, choć akurat to piętro było jedynie dla osób czekających na
dalszy transport.
Kiedy tak przechodziłem do miejsca swojego pobytu, w jednej
wieloosobowej celi, czyli 6-cioosobowej, zauważyłem Alego siedzącego po turecku
przy małym stoliczku i składającego opakowania kartonowe. Każdy z osadzonych
skierowany był w jedną stronę i bez słowa robili co im kazano. Dziwiłem się, po
co oni to robią, przecież lepiej sobie usiąść z boku i jakąś książkę poczytać,
czy telewizor pooglądać. Nie wiedziałem nic o zasadach panujących w japońskich
więzieniach, więc mogłem jedynie się dziwić. Zostałem doprowadzony do klawisza,
który miał wysokie biurko na środku początku korytarza, bez krzesła, stojąc
przyjął moje dokumenty. Popisał coś i odprowadził mnie do jednej z cel. Cela
nie różniła się wiele od celi na policji, tyle tylko, że było okno, przez które
wpadało światło dzienne i przez które można było coś wreszcie zobaczyć tzn.
inne budynki więzienia. Zamiast kraty, drzwi z wąskim okienkiem i po prawej
stronie małe okienko z parapecikiem, aby za każdym razem nie otwierać drzwi jak
coś chciał klawisz dać lub powiedzieć.
Łóżka brak, ale materac i pościel złożona pod ścianą, mały stoliczek i
półeczka, zlew z zimną wodą, lusterko i ubikacja za drewnianym parawanem z nad
którego wystawała głowa podczas załatwiania się. Z początku było to bardzo
krępujące , ale idzie szybko przywyknąć, na podłodze tatami, telewizora brak,
radio wmontowane w ścianę na stałe. Czyli praktycznie nic lepiej. Podczas
wejścia na pawilon od razu rozglądałem się uważnie na boki, czy nie ma tu
gdzieś mojego wspólnika. Był parę cel dalej i to naprzeciwko. To sprawiło
uśmiech na naszych twarzach widząc, że wszyscy mamy się jako tako i, że zapewne
się jeszcze nie raz spotkamy i może po wyroku będziemy nawet razem siedzieć.
Próbowaliśmy od razu porozumiewać się, ale „gad” upomniał nas szybko. Jedynym
starym i doskonale znanym nam sposobem było wysyłanie grypsów. Łatwo
powiedzieć, ale jak to zrobić. W kraju podawało się przy misce kalifaktorowi (ten,
co roznosi jedzenie) i on podawał dalej i nawet klawisz jak widział to nic nie
mówił. Przymykał oko. Tu tego nie było. Przy misce stał klawisz i patrzył na
ręce więźniowi, który roznosił jedzenie. A jedzenie nie nakładają na talerze,
tylko podają wszystko w miskach, które po obiedzie zabierali. I tak bez mycia –
zjadłem i oddawałem, jedynie plastikowe sztućce miałem. Trwało to parę dni
zanim ten, co roznosił jedzenie, był sam, bo gad chodził przed nim czasem i
otwierał te małe okienka po kolei w celach. To był jedyny moment, by zagadać i
zorientować się, czy z kalifaktorem da radę się jakoś dogadać i powiedzieć o co
mi chodzi.
Na całe szczęście chłopak okazał się super typem i od razu zrozumiał,
o co mi chodzi nie pokazując tego po sobie, jedynie kiwnięciem głowy dał
sygnał, że ok. Pokazałem wspólnikowi, że zagadałem i, że napiszę coś do niego.
Cieszyłem się, że będziemy wymieniać informacje ze sobą , że dowiem się co u
niego było. Naszła mnie też obawa, czy aby po przekazaniu grypsu, kalifaktor
okaże się na tyle "wponsiu" i odda gryps wspólasowi, a nie
klawiszowi. Nie znałem typa i po pobyciu na policji, nie ufałem już nikomu. Ale
jak się zaoferował, to czemu by go nie sprawdzić i nie skorzystać z jego
pomocy, gdyby okazał się git ziomalem (zaufanym więźniem). Napisałem gryps –
taki sam jak w kraju, czyli gwarą więzienną, bez żadnych ważnych informacji. I
czekałem rezultatu. Jedzenie zawsze nosili najpierw od mojej strony i jemu było
łatwiej podać gryps mojemu ziomalowi, niż mi. Przy misce podałem mu co trzeba i
czekałem, aż zjawi się koło mojego ziomala, patrząc uważnie co zrobi. On bez
mrugnięcia daje mu miskę i gryps. Ucieszyło to i mnie i ziomala, a do kalifa
tylko z miną podziękowania pokazałem mu palcem ok. Nie wiem czemu, ale bardzo
mu się to podobało, że może nam pomóc. Więc jak mój wspólas coś napisał, to on
brał gazetę codzienną, co szła z celi do celi i od razu niósł do mnie, choć
powinien dać następnemu po jego stronie. I tak oto zaczęliśmy do siebie pisać i
wymieniać się spostrzeżeniami. Dopiero wówczas mogliśmy sobie popisać co
zeznawaliśmy i czego się do końca będziemy trzymać. Tak jak przypuszczałem
przyznaliśmy się wszyscy tylko do tego jednego włamania. W tym całym
zamieszaniu, choć jedno to było na plusie. I tak pisaliśmy do siebie przez cały
czas i czasem szkoda mi było, że nie mogliśmy jakoś podziękować bardziej temu
Japończykowi, który z takim zaangażowaniem nosił te grypsy. A dodam, że nie
wpadł ani jeden gryps przez ten cały czas tam spędzony, choć z biegiem czasu
dotarło do mnie ile ten chłopak bezinteresownie ryzykował. A spędziliśmy tam
kolejne trzy miesiące aż do 25-go października.
Chciałbym na chwilkę zatrzymać się z dalszego opisywania
kolejnych zdarzeń. W tym miejscu zrobię podsumowanie dwóch różny sposobów na
prowadzenie śledztwa w Europie i w Azji, dokładniej między Polską, a Japonią.
Japonia: Po
zatrzymaniu pobyt na posterunku policji nawet do 6 miesięcy i codzienne
przesłuchania oraz cały rytuał doprowadzania świadków do sali przesłuchań.
Dociekliwość i wywieranie presji na podejrzanym. Psychiczne znęcanie się.
Polska: Zatrzymanie podejrzanego na 24 do 72 godzin na
posterunku policji. W tym czasie szybkie przesłuchania i zebranie materiałów
dla prokuratora. Standardowe pytania i niezbyt wielkie zaangażowanie policjanta
do wyciągania informacji od podejrzanego. Odwalić swoje w osiem godzin i iść do
domu. A o delikwencie niech zadecyduje prokurator.
J: Areszt śledczy: Pojedyncza cela, brak telewizora, brak
paczek żywnościowych i higienicznych, brak widzeń i spacerów. Gdyby nie dwa
razy kąpiel w tygodniu po 15 minut to człowiek spędzałby 24 godziny w celi. Podczas
mycia dostaje się jednorazową maszynkę do golenia i należy ją po goleniu oddać.
Obcinanie paznokci od razu po kąpieli i to wszyscy jednymi obcinaczkami – jeden
po drugim. Brak własnych ubrań. Listy również nie dochodzą. Na stanie ma się
plastikowe sztućce, kubek, termos, materac, koc, poduszkę i wachlarz. Brak
jakiegokolwiek ogrzewania, a temperatura zimą spada nawet do kilku stopni
powyżej zera i czasem pada śnieg, zaś latem żar leje się z nieba.
P: Areszt śledczy jest w porównaniu z Japonią zupełną jego
odwrotnością. W celi osadzeni mają wszystko. Wymienię jedynie te kilka
najważniejszych, a więc: własna odzież, własne przybory do golenia i kąpania w
celi, zakupy w kantynie, paczki żywnościowe i higieniczne, papierosy,
telewizor, sport, gazety, gry wideo, odwiedziny, do tego godzinny spacer codziennie
oraz współwięźniowie, z którymi rozmawia się, dzieli doświadczeniami, wspomaga
duchowo i jeszcze wiele, wiele innych pomniejszych spraw. Skończę, bo reszta to
już dla japońskiego klawisza czysta abstrakcja. Jak choćby subkultura. Jakuza
nie trzyma się razem.
Mam nadzieję, że widzisz ogromne różnice w obu systemach. W
Japonii już sam pobyt na posterunku wydaje się niezłą karą, a to dopiero
początek, dalej już jest tylko gorzej. Zaś w Polsce jest dokładnie na opak,
czyli czym dalej tym człowiek nabiera większych możliwości, aby po ukończeniu
kary nie odbiegał zbytnio od tego co spotka go na wolności. Przechodząc kolejno
przez P1 – odział zamknięty, P2 – półwolnościowy z całodzienny otwarciem drzwi do określonej godziny po P3 – otwarty z
dostępem do wszystkiego. I nasz system już na poziomie P1 jest dla niektórych
niebywałą karą, co dla japońskiego skazańca byłoby rajem. Niech ci wszyscy,
którzy tak narzekają, przez chwilkę pomyślą i porównają, zobaczą w jakiej są
komfortowej sytuacji. Gdyż w Polsce traci się jedynie wolność, a w Japonii całe
swoje człowieczeństwo. A wyraz resocjalizacja nabiera naprawdę określonego
kształtu.
Mijały kolejne dni. Intensywna myślenie o trzymaniu się
zeznań bladły, wręcz stawałem się w tej materii spokojniejszy. Martwiło mnie
to, że jeszcze dobrze z "pierdla" nie wyszedłem, a już po nie całych
trzech miesiącach siedziałem cholernie daleko od domu czekając na kolejny
wyrok. Zastanawiałem się co to będzie, czy nas puszczą, czy wyrok będzie, jeśli
tak to jak wysoki itd. Znów miałem „doła” z powodu braku możliwości
utrzymywania swojej żony i małoletniego syna. Ta myśl była dla mnie najgorsza,
bo wiedziałem jaka jest sytuacja. A była nieciekawa, bo już od wielu miesięcy
nie dawałem złamanej groszówki. Żona pomimo, można powiedzieć strasznych długów
nigdy mi nic nie mówiła, abym choć ja się już nie denerwował. Jakoś człowiek
lepiej znosi siedzenie, gdy nie wie lub się łudzi, że pewnie jakoś tam leci i
że dają sobie jakoś radę. Choć prawda była zupełnie inna. Tak czy tak mniej
stresu jest zawsze dobre. Szkoda tylko, że przez tyle czasu nie miałem żadnej
wiadomości z domu. Minęło już tyle miesięcy, a tu nawet jednego listu nie
dostałem. Wiedziałem, że na to potrzeba czasu, choć parę fotografii byłoby
wielką ulgą dla ducha. Z braku tego zajęcia zacząłem z początku rysować, bo
spacerów nie mieliśmy żadnych, tylko jak zwykle krótka kąpiel około 15 minut
dwa razy w tygodniu i to wszystko. Gdy już ode chciało mi się bazgrolić,
zacząłem wypożyczać sobie książki. Problem był jedynie taki, że były tylko w
języku angielskim. Szukałem czegoś choćby po niemiecku, bo coś tam by zrozumiał,
ale mieli tylko książki azjatyckie. Wtedy naszedł mnie pomysł, że nie ma co
bezczynnie siedzieć tylko trzeba zacząć się czegoś uczyć. Postanowiłem, że będę
uczył się języka angielskiego. Dobrze się mówi, ale od czego mam zacząć, gdyż
nie miałem słownika. Jak tu dojść do tego, jakie znaczenie ma dany wyraz.
Pomyślałem, że drogą prób i błędów będę starał się dochodzić znaczenia danych
wyrazów. Wyglądało to jak syzyfowa praca, jak rozgryzanie starożytnego języka
przez naukowca, ale nie zraziłem się, bo miałem w końcu mnóstwo czasu. Mogłem
zabić czas i przy tym czegoś się nauczyć. Pierwszą książkę jaką wypożyczyłem
była sporym wyzwaniem, ale przecież i ja nim jestem, więc…
Była to książka Maxa
Allana Collinsa – „Saving private Ryan”
oraz pierwsze słowa w niej zawarte, a które od razu przeniosłem do swojego
notesu, który mam właśnie przed sobą brzmią:
Now I have shed my first blood. I feel no qualms, no pride, no remorse
There is only weary indifference. That
will follow me throughout the war.
Audie Murphy
To był mój D-Day, jak lądowanie wojsk w Normandii na plaży
Omaha. Przy beznadziejnym położeniu, ogromna chęć walki i poświęcenie. Nie dość,
że była to trudna książka, to jeszcze nie przepadam za historią. Czytałem ją,
jeśli mogę tak to nazwać, w myślach wyraz po wyrazie starając się cokolwiek zrozumieć.
Dziś wiem, że przekręcałem wypowiadane wyrazy, ale jakoś wtedy mi to jeszcze
nie przeszkadzało. Do czasu następnego wypożyczania jakoś ją trawiłem, ale
stwierdziłem również, że lepiej będzie wypożyczyć coś łatwiejszego na początek.
Jak myślicie, jaki gatunek
literacki to był? Romans – Danielle Steel – „The house of hope street”. Nie
wiem jakie jest polskie tłumaczenie, ale od razu jakoś była ta lektura lepiej
przyswajalna. I kolejne słowa
zapisane w notesie były: ”The House on
Hope Street” is about learning to live again after you think life is over. It
is about cherishing small miracles, and believing in big ones. It is above all about hope. Czy to
tylko zbieg okoliczności?
I tego właśnie najbardziej potrzebowałem – cudu. Pochłaniałem
kartkę po kartce zatracając się zupełnie w tym co robiłem. Zmieniłem styl i
wyłączyłem się zupełnie o myśleniu co w domu i co nas jeszcze czeka, studiując
każdy wyraz, dokładnie „połykając" kolejne wypożyczane książki, aż do czasu
wezwania na pierwszą i ostatnią sprawę sądową, po której nie można było się
spodziewać niczego. Sprawa sądowa wyglądała również inaczej jak to ma się w
Polsce. Oczywiście przywieźli nas oddzielnie. Przed wyznaczoną godziną mieliśmy
spotkanie z obrońcą z urzędu, który instruował nas jak będzie wyglądał przebieg
rozprawy. Myślałem, co to za nowość, nie raz już miałem, więc niech nie truje
tyłka, tylko użyje swojej inteligencji i wyciągnie nas z tego. Oczywiście go
słuchałem co miał mi do powiedzenia. Różnicą było, że to on zadawał nam pytania
w stylu prokuratora na sali rozpraw. – jeśli tak – pomyślałem, to czemu nie, mi
to nie robiło różnicy. Nadszedł sądny dzień i sądna godzina. Strażnik
wprowadził mnie na salę na której już był mój wspólnik. Sędzia i cała „świta”
już tam byli, bacznie mi się przyglądając. Reakcja moja była taka, że zobaczywszy
wspólnika szczerze uśmiechnęliśmy się do siebie i pokiwaliśmy głowami. On lekko
rozszerzył oczy widząc mój wygląd, dokładniej moją długą brodę i wąsy.
Wiedział, że się nie golę, ale nie przypuszczał pewnie, że aż tak zarosnę.
Posadzili mnie koło niego, na wprost sędziego. Czekaliśmy jedynie na
wprowadzenie ostatniego z nas, czyli Alego. Nie rozmawialiśmy nic między sobą,
by zachować powagę sytuacji, która i tak była nieciekawa. Wprowadzili Alego,
który usiadł koło nas. Tak jak to w przewodach sądowych bywa, sędzia czytał
jedynie co „zmajstrowaliśmy” nie bawiąc się w odczytywanie naszych zeznań, czy choćby zadawaniu jakichkolwiek
pytań. Był jakiś świadek, ale sędzia odczytał tylko krótkie jego zeznanie, po
czym on powiedział, że to prawda i tyle.
Kolejnym właśnie etapem
było zadawanie przez adwokata pytań do nas i nasze odpowiedzi. Pytania zadawał takie oczywiste, że dziecko
pewnie nie miałaby trudności w odgadnięciu odpowiedzi. Coś w stylu – czy było
to pierwsze i jedyne włamanie?, czy kiedykolwiek jeszcze zrobię coś podobnego?,
czy chcę od razu wrócić do kraju i zacząć nowe życie itd.
Z tego co pamiętam,
to albo prokurator cicho siedział albo go po prostu nie było. Nie pamiętam już
dokładnie. Na koniec krótkiej i niezwykle zwięzłej rozprawy były nasze ostatnie
słowa. Każdy z nas coś kilku słowach powiedział, po czym sędzia wydał wyrok. Nie było obrony
takiej jak to ma miejsce u nas, przez adwokata, co przemawia na naszą korzyść,abyśmy
dostali jakiś w miarę sprawiedliwy wyrok. Tylko te kilka pytań co były
wcześniej. W głowie kłębiła mi się myśl i obraz ostatnich minut spędzonych na
przesłuchaniu na policji i ostatnie słowa śledczego, że nie słyszał jeszcze by
kogoś za coś takiego wypuścili i, że nie dostał nikt niżej jak 1,5 roku.
Kłębiły mi się myśli i zastanawiałem się na ile jego przepowiednia się sprawdzi
i, czy aby nie chciał mnie nastraszyć, za to, że mu ze mną nie „poszło” podczas
śledztwa. Miałem nadzieję, że może dostaniemy w najlepszym razie zawieszenie z
natychmiastową deportację, gdyż na sprawę wstawił się sam ambasador Polski,
(któremu wielce dziękujemy, ale nie wiem jak miał na nazwisko), aby swoją
postawą dać do zrozumienia, że zadba o nas aż do wylotu z Japonii. Wstaliśmy i
…to były najdłuższe chwile w moim życiu, także nie pierwszy raz, ale jednak. Za
to, że ja ze wspólasem zrobiliśmy tego typu przestępstwo, nie byliśmy karani,
nie byliśmy organizatorami, a jedynie pomocnikami to dostaliśmy po 1,5 roku do
odsiadki, a Ali za szefa i za to, że – jak się okazało – już raz siedział w
Japonii, był deportowany i wrócił na „lewych dokumentach”, dokonując włamania
na 3 lata. Nie wierzyłem własnym uszom, co ja usłyszałem. Przecież nie
ukradliśmy niczego, że to było bardziej jak próba włamania. Minę miałem
nietęgą. Pomyślałem - no nie!!! Jeszcze tego nie było, przecież mieliśmy jechać
do domu. Nastawiony normalnie byłem na „wyjście”, bo Ali okazał się naprawdę
wielkim GITEM i wziął wszystko na siebie, odciążając nas dosłownie ze wszystkiego.
Aby dali nam wyrok w zawieszeniu. A tu nic. Jedno co, to dopiero na sprawie
poznałem były Alego prawdziwe dane, datę urodzenia itd., ale do dziś
rozmawiając o Japonii mówimy o nim Ali. Dla mnie to był ostatni raz kiedy
widziałem Alego i po dziś dzień słuch po nim zaginął. Wspólasowi co prawda dał
jakiegoś maila, ale jak pisałem na niego, to pokazywał się napis, że taki mail
nie istnieje – problem z dostarczeniem poczty. Nie mamy pojęcia co się z nim
dzieje.
Po powrocie ze sprawy, do tego samego pomieszczenia, do
którego miałem nadzieję już nigdy nie wrócić, szlag mnie trafiał i nie
wiedziałem, co mam o tym wszystkim myśleć. Jak to się mogło nie udać, że nie
mamy zawiasów. Normalnie te informacje nie trafiały do mnie. Jak myślałem, że
jeszcze tyle czasu będę musiał tu spędzić to ciśnienie mi skakało dudniąc w
skronie. Najgorsze jest to, że się człowiek wręcz nastawił na „zawiasy”, a tu
takie rozczarowanie. To co by było, gdyby wiedzieli o wszystkim co zrobiliśmy! Z całego tego bajzlu, to i tak „pajda” była
niewielka, choć wewnętrznie obawiałem się, że czas nie działa na naszą korzyść,
gdyż policja dalej będzie szukać pozostałych śladów i chce złapać resztę. Mogło
to się źle dla nas skończyć, gdyby po jakimś czasie złapali Alego nr.2 i ten
się do wszystkiego przyznał lub znaleźliby dom Alego z towarem , który już z
nami siedział. Nie mieliby wiele do roboty w odnalezieniu nas, gdyby chcieli
nas odszukać. Z tym zawieszeniem niepewności żyłem do samego wylotu z Japonii.
Bo jakby wydało się to wszystko to …nie chcę ani o tym myśleć ani o tym teraz
pisać. A byłoby strasznie długo. Opiszę to potem.
Tej nocy ciężko było zasnąć pomimo naturalnego wyczerpania i
stresu. A rano na „apel” trzeba było wstać i tak i tak. Byłem tak rozczarowany
werdyktem sędziego, że od razu w ten sam dzień złożyłbym apelację. Ale adwokat
po sprawie powiedział, aby nie wnosić jej, bo to niczego nie zmieni na lepsze,
a i może to ciągnąć się miesiącami i mogą jeszcze dołożyć lub zacząć liczyć wyrok
dopiero od zakończenia kolejnego procesu apelacji. Byliśmy po prostu bezradni i
nie pozostawało nic innego jak znowu odbębnić kolejną odsiadkę.Tak szybko jak
sprawa się zaczęła, tak szybko się i skończyła, pozostawiając tylko
rozczarowanie i niedosyt tego, że nie mogliśmy czegoś więcej w swej obronie
zeznać. Troszkę ten sąd wyglądał jak za „komuny” gdzie wynik był z góry
przesądzony. Dla mnie wyrok nasz był za wysoki, zaś dla Alego wydawał się jakoś
niebywale niski. Ale wiem, że Ali był „sztywny” do samego końca i, że na
pewno powiedział wszystko, aby kara była
łagodniejsza. Inaczej byśmy przez długie lata kraju i rodzin nie zobaczyli. A i
gliniarza śledczego proroctwo spełniło się. Jedno, w czym nie brał mnie pod
„włos”.
W kolejnych dniach kalifaktor nosił grypsy między naszymi
celami i rozważaliśmy najlepszą wersję dla nas. Czy składamy apelację, czy nie
i czy to aby się opłaca. Gdy ochłonęliśmy po paru dniach, to przy takim małym
wyroku nie opłacało się nic więcej działać. Zaczynał człowiek godzić się z sytuacją,
w której się znalazł. Bolało oczywiście, jedynie obraz rodziny był dokładniej
widoczny (choć odkrycie prawdy przez policję było gorszą wizją), która pomagała
ulżyć sytuacji i nie dramatyzować, czy pojmować pochopnych decyzji. Tak więc
nie wnieśliśmy apelacji, ale i tak należało tam siedzieć do czasu
uprawomocnienia się wyroku. Sprawę mieliśmy 07.08.2002 roku i po miesiącu wyrok
był już przyklepany. Dostałem jakieś pismo z sądu i wiedziałem, że wkrótce
zostaniemy przeniesieni na karny i, że może będziemy siedzieć razem. Mijały
tygodnie i pewnego dnia klawisz kazał mi się spakować… ,że zabiera mnie gdzieś indziej. Myślałem, że
pewnie przydzielą mnie gdzieś na oddział karny w tymże więzieniu, ale zeszliśmy
na sam dół do tej celi, w której wcześniej widziałem Alego jeszcze przed
wyrokiem. Alego już nie było, a żadnego z żółtków nie pamiętałem, czy wcześniej
z nim byli. Cela na sześć osób. Pięciu Japończyków i ja. Oczywiście na podłodze
tatami, toaleta w rogu (narciarz) obok długi metalowy zlew dalej złożone
materace i pościel na przeciwnych ścianach półki na …nie wiem po co, bo nie
mieliśmy praktycznie niczego. Telewizor w narożniku. Pomyślałem sobie, że
lepiej już było samemu siedzieć i tych mord nie oglądać. Nie to, że ktoś mi w
jakiś sposób dokuczał, czy zmuszał do czegokolwiek. Odzwyczaiłem się od ludzi,
a ci nie byli zbytnio komunikatywni, choć nie powiem, że się nie starali.
Jedyne z tego co było na plus to to, że starzy Japończycy dawali mi czasem
troszkę swojego jedzenia, bo nie wspomniałem, że porcje są bardzo małe i po
posiłku czułem się dopiero lekko głodnawy, nie mówiąc co było przed nim. Dzień
nasz wyglądał mniej więcej tak. Rano o 6.50 z głośnika leciała łagodna muzyka
budząca wszystkich. Zawsze taka sama. Wszyscy jak roboty wstawali, składali w
pośpiechu swoje materace i kładli na wyznaczone miejsce, po czym natychmiastowe
ubranie się w więzienne rzeczy, siad po turecku w wyznaczonym miejscu twarzą do
drzwi z zamkniętymi oczami. Po chwili słychać było strażników, którzy po kolei
otwierali cele i wypytywali po kolei o numer więzienny, jaki został danej
osobie przydzielony. Ja również miałem takowy i musiałem go na głos powiedzieć,
a strażnik patrzył w spis odpowiadając jakąś komendą. Po czym zamykano drzwi i
szli dalej, a my musieliśmy siedzieć, do czasu, aż wszyscy nie zostali
sprawdzeni i nie padła ogólna komenda od strażnika, że można wstać. Znaczyło to
nic innego jak ustawienie stołu na środku i czekaniu w ciszy na śniadanie. 7.10
rozdawano śniadanie, a wyglądało to tak, że jeden z Japończyków odbierał od
kalifaktora miseczki i stawiał na stoliku przy pilnym pilnowaniu przez
strażnika. Kalifaktor miał zawsze zakryte usta takim czymś, co noszą lekarze
przy operacjach i w rękawiczkach. 100% higieny i brak możliwości podebrania
czegokolwiek przez niego. Po tym siadaliśmy do posiłku, który jest kalorycznie
wyliczony co do kalorii, dla osób które nie pracują. Dziennie było to jakieś
2000 kalorii. Jak widać tylko tyle, aby nie zdechnąć z głodu. Choć jedzenie
smaczne i bez poniżania więźnia. Podczas śniadania chodzi strażnik i patrzy,
czy aby jeden drugiemu nie zabiera jedzenia lub czy, jak nie może zjeść swojej
porcji nie oddaje któremuś ze współwięźniów. Tak, tak, do tego oni są zdolni.
Jak ktoś nie może to inny nie może wziąć jego porcji i ląduje to w segregatorze
jedzenia noszonego przez kalifaktora na koniec posiłku. Nie mogłem tego
zrozumieć, kiedy ja zjadłbym to wszystko sam. Na początku stare dziadki
wyrzucali to do śmietnika, ale po którymś razie widzieli moje głodne oczy i gdy
strażnik nie patrzył podsuwali mi pod nas swoją bułkę, czy coś innego. Tak samo
przy obiedzie i kolacji, choć za to mogła spotkać ich kara. Po śniadaniu miski
od razu do zwrotu i czas na pracę w celi. Nie oglądanie telewizji, czy czytanie
książek. To ma być kara, a nie przedszkole. Aby się nie nudzić, dostawaliśmy
papierowe pudełka do składania. Z początku myślałem, że ja wolę się nudzić i
mam gdzieś składanie czegokolwiek. Hehehe. Mogłem nie składać, ale musiałem po
turecku siedzieć wraz z innymi przy stoliku, więc jaką to robiło różnicę czy
robię czy nie. Dla nich robiło, zaczął się proces resocjalizacji mojej osoby. Z
początku z moim buntowniczym charakterkiem nie robiłem praktycznie nic, no może
parę sztuk. Nikt nie czepiał się o to, że nic lub mało zrobiłem. Czas i nuda
same mnie wykończą i oni wiedzą to doskonale. Siedziałem i myślami byłem w
innym świecie. O 11.50 zabierano to co
się wykonało i podawano kolejne miseczki z obiadem. Oczywiście rytuał zawsze
ten sam. Siad po turecku itd. Po obiedzie klawisz sprawdzał listę i dalej do
roboty, aż do 16.00 godziny. Następnie zabierano to co się wypracowało i
zaczynał się czas dla siebie. Tak…tylko co to miało oznaczać. Telewizor
wyłączony, acha… czas na gazetę. Więc chłopaki czytali ją przez pół godziny i
zabierał „gad” ją do następnej celi. Niektórzy mieli jakąś książkę i coś tam
czytali lub przychodziły do nich jakieś listy. Do mnie do kilku miesięcy nic,
choć wiedziałem, że żona na pewno wysłała i to nie jeden. Należało poczekać. O
około 17.00 – 17.30 kolacja i znów ten sam rytuał. Po kolacji czas dla siebie
do 21.00. Po tej godzinie należało być w piżamie i w „łóżku”. Między kolacją a
„leżakowaniem” te parę godzin włączali telewizor na jeden kanał. Czas snu był
czasem snu i nie można było niczym się zajmować. Jak strażnik zauważyłby, że
się czyta lub coś tam robi od razu wchodził i zabierał. A światło było
wyłączane z ostrego na półmrok. Tak, więc strażnik robiąc co jakiś czas obchód
przez całą noc widział dokładnie co robią osadzeni. Więc nie było sensu nic
majstrować, bo inni naprawdę szli spać. Wpadali w system i jak roboty robili to,
co im się kazało bez zadawania pytań, dlaczego jest tak, a nie inaczej. Taka
nacja. Zero zbiorowego buntu. Nie trafiało to poddaństwo do mnie. Najgorsze, że
nie było nawet tej sytuacji z kim obgadać. Co mogłem poradzić – nic, czekać, aż
sytuacja się jakoś zmieni. A jeśli będę musiał tu odbyć całą karę – na pewno
zwariuję – myślałem. Pewnie nie jeden, który siedział w Polsce zadałby pytanie,
a co z godzinnym spacerem? I co jeszcze! Nie ma i cisza! Sam jak palec, czułem
się jakbym już na nic nie miał wpływu, dosłownie i w przenośni, – bo tak było.
Wszędzie komendy, rozkazy, rytuały. Jak ja tego nie lubiłem. Przez to właśnie
nie poszedłem do wojska, bo nie będzie mi nikt niczego nakazywał lub
rozkazywał. A tu masz ci chłopie placek!
Mijały kolejne dni, jakoś znosiłem to co mnie spotkało,
starając się tak jak oni spróbować choć troszkę się podporządkować, ale szło mi
to bardzo opornie. Nie mogłem wyplenić przyzwyczajeń, jakie tkwiły we mnie i to
nie tylko uwarunkowań więziennych, ale zachowania i stylu europejskiego. Jak
można coś robić o tak nie zapytując o nic? Ja to miałem tyle pytań do nich
wszystkich, że całe szczęście, że mnie nie rozumieli, bo mogłoby się to
skończyć namawianiem do nieposłuszeństwa, a nawet buntu. No bo kto ma rządzić w
więzieniu – administracja, czy złodzieje? Dla mnie dopowiedz była oczywista,
ale dla jakuzy i reszty nie. Dlatego mieli tak jak mieli. U nas by to nie
przeszło. Zaraz by były zamieszki i pewnie nie jeden blok by spłonął.
Najgorsze, że siedzieli w większości ludzie z jakuzy i zachowywali się jakby
oni nie byli skazani za morderstwa, rozboje, strzelaniny, a za jazdę po pijaku
i to na wrotkach. Naprawdę ciężko jest
to wszystko opowiedzieć słowami, to co czuli i co w ich głowach tak naprawdę
siedziało, bo nie umieli rozmawiać w żadnym języku poza japońskim.
Pewnego dnia otwierają się drzwi i klawisz oznajmia mi, że
zostanę przetransportowany do innego więzienia i to będzie najprawdopodobniej
Tokio. Pewnie poczekam na transport, jak to ma miejsce u nas, czyli „kabaryna”
rozwożąca ludzi z więzienia do więzienia. Klawisz na to, że nie i dlatego jest
z nami problem, bo rzadko ktoś jeździ transportem. Pomyślałem, że prędzej końca
tu doczekam, niżeli oni transport załatwią. Ale była iskierka na zmianę swojego
położenia, no i jakakolwiek możliwość wyrwania się z tego schematu, a kiedy, to
już było mi obojętne. I faktycznie
nadszedł dzień mojego wyjazdu do Tokio (25.10), ale co się okazało, to nie
wozem więziennym, czy policyjnym, a z drużyną strażników autobusem, którzy
jechali akurat na rozgrywki między więzienne w piłce nożnej na hali. Nie było
to takie złe, zwarzywszy, że w więźniarkach przeważnie mało lub nic przez
okienka nie widać. A tu proszę. Ale też
nie myśl, że wygodnie siedziałem z rękoma za głową. Nie, co prawda siedziałem
jak inni, sam w pierwszym rzędzie po prawej stronie kierowcy, ale z kajdankami
i sznurkiem przywiązanym do barierki. Na domiar tego 20 gadów siedziało mi na
plecach i o ucieczce nie było mowy, choć myśli były różne. Jechaliśmy parę
godzin i mogłem w spokoju podziwiać krajobraz Japonii oraz oderwać się od tego,
co już doświadczyłem w więzieniu w Niigata. Nawet podczas postoju na parkingu
mogłem iść do toalety – oczywiście skuty i z klawiszem, ale zawsze mogłem choć
przez chwilkę poczuć powiew wiatru, zobaczyć kawałek realnego świata, w którym
tak niedawno byłem, a teraz po odsiedzeniu zaledwie kilku miesięcy, wydawał mi
się czymś niesamowitym i jakby nowym, upragnionym. Tak, ten krótki okres od
złapania wydawał się całą wiecznością, a gdzie reszta? Wtedy docierało do mnie
w jakim gównie siedzę, że to tylko 1,5 roku, a dla mnie będzie to tym razem
nieskończoność. I tu się nie myliłem. Człowiek jak nie doświadczy na własnej
skórze tego wszystkiego i… nie tylko więzienia, ale i wojny, biedy, głodu itd.,
to nie ma pojęcia często o czym mówi i wygaduje głupstwa - co to on by nie
zrobił w podobnej sytuacji. Często słyszałem w polskich więzieniach, jak
„uresy” (cwaniaki i nie raz gici)wypowiadając się na pewne tematy, po prostu
cwaniakowali, kim to oni nie są i jak oni by to zrobili. Gówno prawda. Tu
szybko pokazaliby im swoje miejsce i to byłby jedyny niezaprzeczalny fakt.
Mordy by im się szybko zamknęły.
Na koniec tego
rozdziału pragnę pokazać, aby mimo fatalnego położenia, nie poddawać się i
starać się czegoś nauczyć i wynieść zawsze coś pozytywnego z tej otaczającej
człowieka beznadziei. To w każdym z nas kryje się ziarnko wielkości, które
odpowiednio pielęgnowane co dnia, wyrasta na piękne, ogromne i mocne drzewo,
którego żaden najgorszy huragan nie zdoła powalić. I tak ja zacząłem myśleć i
pielęgnować swój umysł, starając się zrobić rzeczy z początku wręcz niemożliwe.
Mogłem usiąść i patrzeć w dal przez okno, żyć tylko wspomnieniami i tym jacy my
głupi jesteśmy. Ale po co? Co się stało już się nie odstanie i nie ma co płakać
nad rozlanym mlekiem. Wraz z kolejnymi dniami zacząłem być coraz twardszy i
pewniejszy swoich postanowień. Starałem się wciąż dążyć do wytyczonych celów, choć czasem miałem i po dziś dzień mam wiele wątpliwości.
Ale taka jest już ludzka natura, że nie wszystkie cele zdołamy osiągnąć i to
bez znaczenia, jak zamożnym i mądrym człowiekiem jesteś. Lecz sama ich gonitwa
sprawia, że ciarki po plecach przechodzą na myśl o ich urzeczywistnieniu. Nigdy
o tym nie zapominaj. I nigdy nie przestawaj gonić – przecież to takie
przyjemne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz