środa, 10 kwietnia 2013

Geneza stylów wynoszenia towaru ze sklepu.

Juma wchodziła w nowy etap. Można byłoby ją sklasyfikować na jumę wiosenną i zimową. Dlaczego? Już mówię, a to dlatego, że zimą wszystko można było schować za przysłowiową „pazuchę”. Zaś latem nikt nie nosi kurtek, w które można byłoby cokolwiek schować, więc musieliśmy wymyślić jakiś inny sposób. Nie było to łatwe, bo ciężko wynaleźć coś z dnia na dzień i wprowadzić to z sukcesem w życie. Muszę tu nadmienić, że nie mieliśmy jeszcze technicznych sposobów na sprawdzenie danego patentu. Musieliśmy podsłuchać innych jumaczy lub liczyć na, jumacki instynkt, sprawdzając to na własnej skórze. Dziś mam paru kolegów, co maja sklepy podobne do tych na zachodzie i jeśli chcę, to mogę sprawdzać wybrany sposób do woli. Na początku jumackim pomysłom nie było końca. Wszystkich nie opiszę, a tych najnowszych na pewno nie
. Jednym z nich były szerokie spodnie (nachy), a pod nimi coś w rodzaju obcisłych kalesonów. Wsadzając dość małe, ale drogie perfumy za kalesony, nie było zbytnio widać wypukłości. Ten styl miał wiele mankamentów. Mało towaru można było schować, czasem było widać rogi, no i najważniejsza sprawa - podczas tzw. „przypału” ciężko było uciekać z tak wypchanymi portkami, a wysypanie tego na zewnątrz nie było możliwe . Więc ten system odpadał. Następnym sposobem było udawanie biznesmena. Wchodzili jumacze ubrani w garnitury z teczką w ręku i w nią pakowali "dobrocie". Było to już lepsze, choć należało jeszcze rozwiązać problem alarmów przyczepianych do produktów. A są to różnego rodzaju wymyślne nalepki, naklejki niby kod paskowy po zwykłe plastikowe, wielkie spinki, jak to jest u nas przy ciuchach. Ten patent był dobry, ale w sklepie pełnym alarmów, też się nie do końca sprawdzał. Jak mówiłem wcześniej, co by się nie wyjumało wszystko schodziło od razu. Więc czasem robiliśmy takie numery, że ładowaliśmy całe kosze towaru i wywoziliśmy wejściem do sklepu, a nie wyjściem. Znajdowaliśmy takie sklepy, gdzie wyjście było zawalone towarem i kobiety z kasy nic nie widziały. Na domiar tego często były ustawiane kasy tyłem do wejścia. Pilnowały wyjścia bez myślenia nawet, że ktoś za ich plecami może coś takiego robić. A jednak Polak potrafi. Z biegiem czasu i oni ewaluowali i jak to można dziś zobaczyć kasjerki często siedzą twarzą do wejścia sklepu, a i wejścia są strzeżone rożnego rodzaju pomysłami. Na przykład podwójne kołowrotki, kołowrotki z sygnałem alarmowym itd. Ale na wszystko jest sposób. Kiedyś w taki sposób "ogoliliśmy" jeden ze sklepów z whyski. Wchodziliśmy we dwoje i ładowaliśmy alkohol aż po samą górę. Jeden wyjeżdżał tyłem, drugi kupował jakąś bzdurę i wychodził niby nic ze sklepu. Raz facet, pewien Polak, zapytał się mnie, czy kupno tej i takiej ilości whyski się opłaca? Normalnie nie, ale mi się zawsze opłacało. Za jakiś czas podszedł do mnie facet i powiedział wprost – za sklepem biorę wszystkie.I tak też było. Chyba widział wcześniejsze akcje, ale sam nie był w stanie tego powtórzyć. Kasa na rękę, bez przemytu, to nam pasowało. On kupował towar za 30%, a my dalej w podróż bez bagażu. Oczywiście po kilku razach i w sklepie się zorientowali, że coś tu jest nie tak i nie mogąc kontrolować w pełni znikania wódy, po prostu już jej tyle nie wystawiali. Ale co nasze, to nikt nam nie odbierze. Następny sposób, który był niezwykły w swej prostocie, to była zwykła ortalionowa kurtka tzw. trzy – czwarte z szerokimi długimi rękawami i podpinką. Ciężko pomyśleć, jaki okazał się to udany sposób. Oczywiście najlepsza jest o rozmiarze XXL. Na początku należy jednak od wewnątrz zeszyć rękawy, by można było napchać w nie możliwie jak najwięcej towaru. Powstają swoistego rodzaju dwa worki. Po zapakowaniu „dobra” należało to wszystko jeszcze umiejętnie zawinąć, zarzucić na plecy i jak plecak wynieść. Plusem tej formy wynoszenia jest to, że podchodząc do kasy ekspedientka nie widzi, co ma się za sobą. Często bywało tak, że przy kasie ręka bolała od ciężaru. W drugiej dłoni trzeba było trzymać coś małego do kupienia i drobne pieniądze do zapłaty, by się nie motać. Jeśli można było wyjść wejściem, to nie szło się do kasy. Muszę tu wspomnieć, że podczas zauważenia przez obsługę sklepu momentu pakowania, bez problemu wysypywało się wszystko na półkę z powrotem lub gdzie bądź. To był najlepszy wówczas patent na przywożenie ogromnej ilości towaru, przy, w miarę małym ryzyku. Patentem tym mogę działać i dziś – jakbym tylko chciał. Jest on ponad czasowy i sprytny w swej prostocie. Ten gościu co to wymyślił powinien dostać nagrodę jumaczy - „Hermesa” - he he. Szybko odbiłem się od dna i życie toczyło się szybko dalej. Sosu było coraz więcej, choć rynek stawał się coraz wybredniejszy i bardziej ukierunkowany na dane produkty. Już nie brali ludzie co bądź np. obojętnie jakiego żelazka, a chcieli już konkretny model. To samo zaczęło się tyczyć do wszystkich niemal produktów. Tak zaczęło działać przysłowie „klient nasz pan”. Należało spełniać zachcianki ludzi, niż „bujać” się po mieście z towarem, którego nikt od razu nie chciał. A to kolor nie taki, a to nazwa firmy inna. Na jumie musieliśmy koncentrować się na konkretnych rzeczach, choć nie raz były one w niedogodnych miejscach w sklepie i należało je przenosić w inne i kombinować. Patrząc na to, dobrze znać gust kupującego, choć z drugiej strony nie mogłem brać już rzeczy, które było mi łatwiej schować. Lepiej było przywozić taki wyszukany towar, bo od razu schodził, niż byle co i „bujać się” z tym tygodniami lub oddawać za bezcen. Do dziś znajduję w swoim domu pozostałości które nie udało mi się sprzedać. I tak składałem pieniążki do kupy i w wieku 21 lat kupiłem sobie mieszkanie. Nie duże, 50 metrów, ale własne. Mieliśmy z żoną parę wspólnych klamotów, nie za wiele. Ale nikt z nas nie chciał mieszkać z rodzicami, a i mieliśmy kilku miesięczne dziecko. W mieszkanku tym należało zrobić generalny remont. Zrobię - pomyślałem - tylko, że było lato i przydałoby się pojechać gdzieś na wakacje. Zostało jeszcze troszkę pieniędzy i … dokąd by tu pojechać? Chorwacja była wtedy tania i z gwarantowaną pogodą, więc postanowiliśmy tam pojechać. Byłem tam raz pod koniec wojny, ale teraz był już spokój, więc tam się wybraliśmy. Wszystkie graty i ciuchy wrzuciliśmy na środek pokoju, spakowaliśmy się i ze znajomymi pojechaliśmy w świat ich samochodem, nie mając żadnej rezerwacji. Pełen spontan.To jest to, co ja lubię najbardziej – nieprzewidywalnośc i wychodzenie z każdej opresji obronna ręką. Wiozłem dwa razy więcej kasy niż znajomi, choć po powrocie ja byłem goły, a im została jeszcze połowa. Nie martwiłem się tym, bo wiedziałem, że zaraz się odkujemy. Najlepsza była moja mama, która przyszła przed wyjazdem. Trzeźwo myśląca kobieta. Jak zobaczyła, że te ciuchy leżą tak na środku pokoju, bez mebli, kafelek w toalecie, łazienka o odrapanych ścianach. A my pakujemy się na wakacje, to ją mało szlag nie trafił. Tyle miałem gadania, że jak tak można, nic nie macie zrobione, a wy na wakacje za granicę itd. Ona jest inna i ja też. Powiedziałem tylko, że mam 20 lat i, że zdążę jeszcze wszystko kupić. Zła była, ale co mogła zrobić. Po 2 tygodniach wróciliśmy i było sssuper. Jedne z lepszych wakacji. Po tym wypadzie należało wrócić do pracy i zarobić na to wszystko. Jak zacząłem robić remont w domu to ludziom szczęki opadały. Najlepsze materiały, modny styl, okna plastikowe, wanna narożna itd. A na domiar tego kupiłem mercedesa od kolegi, z którym byłem na wakacjach i pięć innych aut na niemieckich blachach na handel. To sąsiadów normalnie zabiło. Uśmiechali się, choć w duszy życzyli nam źle. Musze wam tu jeszcze powiedzieć, dlaczego właśnie mercedesa kupiłem. A to dlatego, że jak byłem mały to mówiłem mamie - jak dorosnę to kupię „mesia” i będę Cię woził na przednim siedzeniu. Marzenia się spełniają. Co do historii z mercedesem, obiecywałem to w wieku 5 lat, gdy po ulicach jeździło parę aut. Mama się tylko uśmiechała mówiąc - tak, tak synku. Zresztą z egzaminem na prawo jazdy też nie było lepiej. Jak miałem 17 lat i nie miałem pieniędzy, to poszedłem do mamy i prosiłem ją o kasę. Ona jak zwykle mnie dołowała mówiąc - po co mi prawo jazdy, jak ja nigdy w życiu nie będę miał samochodu. Tak długo ją nagabywałem, że wyjęła kasę i rzuciła zła na ławę. Zrobiłem prawo jazdy, kupiłem mercedesa, resztę aut i pojechałem pod mamy blok, który był niedaleko. Jak wychodziła z domu ja wyszedłem otwierając jej przednie drzwi. Podczas jazdy tylko wspomniałem jej, że mówiłem, że - będę Cię woził na przednim siedzeniu. Na co ona, z dumą myślę, ale dość ironicznie - no, no, no, ja nic takiego nie mówiłam. Nie macie pojęcia jak się wtedy czułem. To jest to, ja wam wszystkim pokaże i udowodnię. Potęga marzeń dała kolejny raz znać o sobie. Podświadomość zaciągnęła mnie tam, o czym myślałem. Dlatego uważajcie, o czym myślicie, bo podświadomość nie śpi i bez waszej wiedzy zaprowadzi was w to miejsce. Dlatego myślcie pozytywnie i o dobrych rzeczach, innym razem będziecie strasznymi ludźmi. Ale nie zapominajcie mierzyć bardzo wysoko, bo nawet, jeśli wam nie wyjdzie to, zatrzymacie się gdzieś po środku. To i tak będzie o wiele wyżej aniżeli byście myśleli w zwykłych kategoriach. Przypadki się oczywiście zdarzają, ale lepiej być „panem sytuacji”, niż poddawać wszystko przypadkowi. Bo Bóg pomaga tylko tym, którzy wpierw pomogą sami sobie. Wracając do technik wynoszenia. Kurtkę, o której wcześniej wspomniałem miała jeszcze jedną ważną zaletę. Można było wynosić towar tzw. techniką na „ułana” - to znaczy, kurtkę wieszało się na barku, a pod luźno opadającą ją w dół można było schować większe rzeczy np. wideo. Wydaje się, że wszyscy widzą, co masz pod spodem, jednak to tylko nasz umysł wie, co tam jest, inni mogą jedynie się domyślać w najlepszym przypadku. Ten styl dobry był w lato, choć my i zimą tak robiliśmy. Niektórzy pewnie się dziwili, jak ta młodzież chodzi ubrana, ale nie wiedzieli o jumie tyle co my. Na wyjazd brał każdy po dwie kurtki. Dlatego, że mój wspólnik miał kiedyś „przypał” i podczas wychodzenia ze sklepu ekspedientka wyrwała mu kurtkę z ramienia i musiał wiać co sił w nogach. A będąc z dala od domu nie mogliśmy przerywać zadania i wracać do kraju po nową kurtkę. Więc było to poniekąd zabezpieczenie przed takimi wydarzeniami. Wiadomo, że jak był „przypał” tego stylu w jakimś sklepie, to przy następnym wypadzie omijaliśmy go, bo obsługa wiedziała już jak to robimy. Nie mam pojęcia, czy sieć sklepów kontaktowała się miedzy sobą o tym zdarzeniu. Myślę, że nie, bo w innych marketach braliśmy dalej. Z biegiem czasu wszystko ulegało zmianom – gadżety pomagające wynosić towar, przewóz do kraju. Powiem wprost, jumacze muszą być krok z przodu przed sklepikarzami i policją, bo inaczej przestaliby zarabiać. A pomysłom nie było końca. Pierwszym i największym z „przypałów” był nasz samochód na polskich blachach, a nie to, że nas złapią na sklepie. Musieliśmy znaleźć kogoś z mieszkających w Niemczech kolegów, kupić i zarejestrować auto na jego nazwisko. Tak też zrobiliśmy i świat stał się spokojniejszy. Nie było to zwykłe osobowe autko, ale taki mały firmowy samochodzik z paką. Cała paka oklejona była firmowymi naklejkami, co sprawiało wrażenie, że jesteśmy bardziej pracownikami, niżeli jumaczami. Policja już nie czepiała się, gdy widzieli auto firmowe na ich tablicach, gdzie siedzi dwóch facetów, a nie cały samochód ludzi z Polski, zdezelowaną furą, na czarnych blachach i praktycznie bez pieniędzy. To jak myślisz gdzie tacy jechali? Policja niemiecka to nie idioci. Czasem doskonale wiedzieli dokąd jedziemy, ale nie mogli nic zrobić. Bo po co facetom puste torby w ilości 10 sztuk. Przeważnie krajani jechali obładowani do Niemiec, a tu pusto. Jadąc w głąb Niemiec na białych germańskich tablicach, nikt nas o nic nie podejrzewał, ani nie zatrzymywał w czasie drogi. Mogliśmy spokojnie podjeżdżać, bądź to pod sklep lub niedaleko niego. Jednak ze względów bezpieczeństwa bardzo rzadko stawialiśmy je pod samym sklepem. Autko pozostawało otwarte, w którym schowane były kluczyki. To było po to, że jak bryczka była zapakowana towarem, a my zatrzymani, to i tak nie znaleźliby i nie doszliby czym tu przyjechaliśmy. A my się nigdy nie przyznawaliśmy. Był też minus, że jakby znaleźli samochód to właściciela na policję by wzywali. Początkowo spaliśmy zwyczajnie na pace na parkingach przy autostradzie, a towar chowaliśmy w lasach. Jednak coraz częściej zdarzało się, że policja pukała w pakę, by sprawdzić kto tam jest. My siedzieliśmy cicho w środku. Potem zaczęliśmy zjeżdżać do miasta na parking przy osiedlach. To było bardzo bezpieczne. Wstawaliśmy o 8 - 9-tej rano, jedliśmy śniadanie i o 10-tej na sklepy. Latem było ok., ale zimą to nie było za ciekawie. Nauka nie poszła w las i jak zarobiliśmy, to na któryś z kolejnych wypadów, zaczęliśmy spać w tanich hotelikach. Rano byliśmy syci, czyści i wypoczęci. I tak przez pięć dni. W ostatni dzień jeździliśmy po lasach i zbieraliśmy cały towar. Było to uciążliwe ze względu na duże odległości i musieliśmy przez to więcej wydawać na benzynę. Należało coś z tym zrobić. A towaru było zawsze tyle, że już nikt by na pakę nie wszedł. Najgorszy był powrót. Policja czasami robiła tzw. „rękaw” i sprawdzała dokumenty i co się wiezie ze sobą. Nam się jakoś udawało i nigdy nas w ten sposób nie zatrzymano. Jechaliśmy do Berlina, tam spaliśmy u kolegi, który na następny dzień przewoził niemieckim samochodem wszystko na raz do Polski. I tu było ciśnienie, bo cały wysiłek mógł pójść na marne. Bo jakby złapali go z tym na granicy, to nie dość, że musiałby się tłumaczyć, to i niczego by nie odzyskał. O grzywnie nie wspomnę. A i cały tydzień męczarni poszedłby na marne. Jakoś przez tyle przejazdów, nie było problemu, ale nie mogliśmy ryzykować. Musieliśmy i z tym coś zrobić. Z Berlina pustym autkiem jechaliśmy pod granicę i zostawiałem go na jednym z przygranicznych parkingów po stronie niemieckiej. Zło nie śpi i policja też. Z biegiem czasu „kapnęli” się, kto tym jeździ i do kogo należy. Ale to zaraz. Przewoźnik przywoził towar do mnie, dostawał działkę, jechał do siebie, przyjeżdżał paser, brał całość, płacił, my się dzieliliśmy po pół i tak czekaliśmy kolejnego wypadu. Działaliśmy jak małe przedsiębiorstwo, gdzie każdy z działów wiedział, jakie ma zadanie i co ma robić. Specjalnie robię analogie do zakładu pracy, by pokazać, że juma to nie tylko schowanie czegoś za kurtkę. To cały system wspólnych powiązań i uzupełnień. Dlatego chcę pokazać, że juma była jak najbardziej pracą, w której zmysł przywódcy i kreatywności był cholernie potrzebny. Wykreowaliśmy wspaniałą strukturę, która przynosiła korzyści każdej z komórek. Jednak nie trwa nic wiecznie. Wielu z nas przy kolejnych wpadkach dostawali zakaz wjazdu na teren Niemiec. To też obeszliśmy. Było to o tyle łatwe, że obowiązywały wtedy stare dowody osobiste, takie zielone książeczki. Kupowaliśmy je od naszych kolegów, potem gościu nam je przerabiał – wklejając nasze zdjęcie w miejsce oryginalnego i interes kręcił się dalej. Należało jedynie pamiętać, aby w miarę rok urodzenia się zgadzał, a kolor oczu musiał być identyczny. Polski wopista rozpoznałby od razu, że coś jest nie tak, ale nie niemiecki. Dziś w ciula robią polską policję państwa wschodnie. Kręcą na tej samej zasadzie. Aby przejechać spokojnie granice należało Polakowi dać swój oryginalny dowód i podczas podjazdu do drugiej budki zamienić dowody na lewe. Niemiecki „wopek” sprawdzał dokumenty, wrzucał na komputer. Po czym oddawał i jechaliśmy jako zupełnie inne osoby. Polacy wiedzieli co się dzieje, ale nie chciało im się wpierniczać w to, co my u Niemców robimy. Była swego rodzaju niechęć do kolegowania się miedzy narodami. A i wopiści wiedzieli, że jest bieda i, że każdy kręci, aby mieć co do gara włożyć. A przy okazji i im coś może kapnąć. Po prostu szkodowali naród przymykając oko. Choć ludzie są różni. Raz podczas odbierania lewych dokumentów od niemca podszedł polski wopista i poprosił jeszcze raz o te dokumenty. Wpadka. Pierwsza sprawa w polskiej prokuraturze. Dostaliśmy po parę miesięcy w zawieszeniu i do domu. Musieliśmy robić nowe „kwity” i wio na zachód. Przekraczać granice w innym miejscu i to nie rzadko na piechotę. Piechotą o tyle było lepiej, że z prawej kieszeni wyjmowałem swój legalny dowód, zaś z lewej „lewy”. Nie szło się pomylić. Z czasem niemcy zaczęli obserwować nas i zatrzymywać nasze autko jak wyjeżdżaliśmy do niemiec. Podejrzewali coś. A my spokojnie z pustą paką i uśmiechem na ustach jechaliśmy dalej. Raz mieliśmy zdarzenie, jak podczas jazdy do Berlina zostaliśmy zatrzymani przez patrol policji. Gliniarz poprosił o dokumenty i poszedł do wozu. Mówiłem wtedy do wspólnika, żeby nic nie mówił i był spokojny, ja siedziałem za kółkiem. Niemiec sprawdził, podszedł, spojrzał na nas i zapytał czystą polszczyzną – czy to, aby napewno wasze dokumenty? Zawrzało we mnie z szoku, ale ze stoickim spokojem odparłem - tak, jakbym wiedział, że zaraz zmieni język. Popatrzał na mnie przenikliwie, by jak pokerzysta zobaczyć ten jeden fałszywy ruch. Nie zobaczył go, oddał dokumenty i pojechaliśmy dalej. Jechaliśmy tak przez parę dobrych minut w zupełnej ciszy nie wiedząc, od czego zacząć rozmowę. Dopiero potem ochłonęliśmy i zaczęliśmy rozpatrywać minione zdarzenie. Było to niezłe doświadczenie. Już nikomu nie można było ufać. Uczyliśmy się dzień za dniem, nabierając doświadczenia, by w podobnych sytuacji zachować zimną krew. Wiedzieliśmy, że się na nas czają i że nam nigdy nie odpuszczą. Stawaliśmy się bardziej i bardziej profesjonalni. Jak dziecko, które zrobiło źle, a mimo to nie przyznaje się patrząc prosto w oczy, z tą różnicą, że oni nic na nas nie mieli. I to ich bolało najbardziej, a nas mobilizowało do większego wysiłku. Lecz nadchodzi czas i wszystko się kończy lub zmienia. Czasem na lepsze, a czasem na gorsze, ale zawsze się kończy. I to jest najgorsze. Szkoda przecież porzucać coś, co jest twoja pracą, którą lubisz, sprawdzasz się w niej, jesteś sumienny, wytrwały, a przy tym „robota” niezwykle dochodowa. Była to jak dotąd jedyna praca, której poświeciłem się bez reszty z pasją i zaangażowaniem. Żadna z prac nie dawała mi takiej jasności umysłu, kreatywności oraz natychmiastowej umiejętności rozwiązywania skomplikowanych sytuacji. Gdyż każda sytuacja była inna i chcąc żyć, musiałem z nich wychodzić obronną ręką. Zawsze trzeźwo myślący, podejmujący w ułamku sekundy właściwe decyzje, włączając do tego sztukę kamuflażu. Gdy załadowany w sklepie po uszy podchodzisz z uśmiechem do kasy jakby nigdy nic, kupując byle bzdurę, po to, by wyjść niepodejrzewanym. Taki morderca z twarzą dziecka. Na zewnątrz niewinny, a w środku gotujący się i kipiący od myśli – uda się, czy znów pucha. Aktorstwo, od którego wymagało się zagrania sztuki na najwyższym poziomie, bez dubli. Dziś to umiem, ale zanim do tego doszedłem spędziłem wiele samotnych dni. Nic nie dostałem za darmo, choć to tak może wyglądać. Nie potrzebuję żadnej nagrody za to, co tu wypisuje, jedynie jedną osobę, która powie mi – stary, to co tu piszesz, to nie było takie tam pojechać, wziąśc i mieć. To było coś o wiele większego. Przez jumę wiele razy traciłem wolność, rodzinę i życie normalnego człowieka. Nie ma na to jednoznacznej odpowiedzi. Bo czy bycie normalnym jest normalne? Czy bycie wtedy zwykłym obywatelem było normalne? Może tak, ale nie dla mnie. Dziś krok po kroku staram się budować normalność, choć jak dla mnie, idzie to jakoś z wielkim mozołem. Jedno, co wiem, to to, że jeszcze znajdę to czego szukam. Bo czy życie jest tak do końca normalne? No nie wiem. A ty jak myślisz?

2 komentarze: