Juma wchodziła w nowy etap. Można
byłoby ją sklasyfikować na jumę wiosenną i zimową.
Dlaczego? Już mówię, a to dlatego, że zimą wszystko można było
schować za przysłowiową „pazuchę”. Zaś latem nikt nie nosi
kurtek, w które można byłoby cokolwiek schować, więc musieliśmy
wymyślić jakiś inny sposób. Nie było to łatwe, bo ciężko
wynaleźć coś z dnia na dzień i wprowadzić to z sukcesem w życie.
Muszę tu nadmienić, że nie mieliśmy jeszcze technicznych sposobów
na sprawdzenie danego patentu. Musieliśmy podsłuchać innych
jumaczy lub liczyć na, jumacki instynkt, sprawdzając to na
własnej skórze. Dziś mam paru kolegów, co maja sklepy podobne do
tych na zachodzie i jeśli chcę, to mogę sprawdzać wybrany sposób
do woli. Na początku jumackim pomysłom nie było końca. Wszystkich nie opiszę, a tych najnowszych na pewno nie
.
Jednym z nich były szerokie spodnie (nachy), a pod nimi coś w
rodzaju obcisłych kalesonów. Wsadzając dość małe, ale drogie
perfumy za kalesony, nie było zbytnio widać wypukłości. Ten styl
miał wiele mankamentów. Mało towaru można było schować, czasem
było widać rogi, no i najważniejsza sprawa - podczas tzw.
„przypału” ciężko było uciekać z tak
wypchanymi portkami, a wysypanie tego na zewnątrz nie było możliwe
. Więc ten system odpadał. Następnym sposobem było udawanie
biznesmena. Wchodzili jumacze ubrani w garnitury z teczką w ręku i
w nią pakowali "dobrocie". Było to już lepsze,
choć należało jeszcze rozwiązać problem alarmów przyczepianych
do produktów. A są to różnego rodzaju wymyślne nalepki, naklejki
niby kod paskowy po zwykłe plastikowe, wielkie spinki, jak to jest u
nas przy ciuchach. Ten patent był dobry, ale w sklepie pełnym
alarmów, też się nie do końca sprawdzał. Jak mówiłem
wcześniej, co by się nie wyjumało wszystko schodziło od razu.
Więc czasem robiliśmy takie numery, że ładowaliśmy całe kosze
towaru i wywoziliśmy wejściem do sklepu, a nie wyjściem.
Znajdowaliśmy takie sklepy, gdzie wyjście było zawalone towarem i
kobiety z kasy nic nie widziały. Na domiar tego często były
ustawiane kasy tyłem do wejścia. Pilnowały wyjścia bez myślenia
nawet, że ktoś za ich plecami może coś takiego robić. A jednak
Polak potrafi. Z biegiem czasu i oni ewaluowali i jak to można
dziś zobaczyć kasjerki często siedzą twarzą do wejścia sklepu,
a i wejścia są strzeżone rożnego rodzaju pomysłami. Na przykład
podwójne kołowrotki, kołowrotki z sygnałem alarmowym itd. Ale na
wszystko jest sposób. Kiedyś w taki sposób "ogoliliśmy"
jeden ze sklepów z whyski. Wchodziliśmy we dwoje i ładowaliśmy
alkohol aż po samą górę. Jeden wyjeżdżał tyłem, drugi kupował
jakąś bzdurę i wychodził niby nic ze sklepu. Raz facet, pewien
Polak, zapytał się mnie, czy kupno tej i takiej ilości whyski się
opłaca? Normalnie nie, ale mi się zawsze opłacało. Za jakiś czas
podszedł do mnie facet i powiedział wprost – za sklepem biorę
wszystkie.I tak też było. Chyba widział wcześniejsze akcje, ale
sam nie był w stanie tego powtórzyć. Kasa na rękę, bez
przemytu, to nam pasowało. On kupował towar za 30%, a my dalej w
podróż bez bagażu. Oczywiście po kilku razach i w sklepie się
zorientowali, że coś tu jest nie tak i nie mogąc kontrolować w
pełni znikania wódy, po prostu już jej tyle nie wystawiali. Ale co
nasze, to nikt nam nie odbierze. Następny sposób, który był
niezwykły w swej prostocie, to była zwykła ortalionowa kurtka tzw.
trzy – czwarte z szerokimi długimi rękawami i podpinką. Ciężko
pomyśleć, jaki okazał się to udany sposób. Oczywiście najlepsza
jest o rozmiarze XXL. Na początku należy jednak od wewnątrz
zeszyć rękawy, by można było napchać w nie możliwie jak
najwięcej towaru. Powstają swoistego rodzaju dwa worki. Po
zapakowaniu „dobra” należało to wszystko jeszcze
umiejętnie zawinąć, zarzucić na plecy i jak plecak wynieść.
Plusem tej formy wynoszenia jest to, że podchodząc do kasy
ekspedientka nie widzi, co ma się za sobą. Często bywało tak, że
przy kasie ręka bolała od ciężaru. W drugiej dłoni trzeba było
trzymać coś małego do kupienia i drobne pieniądze do zapłaty, by
się nie motać. Jeśli można było wyjść wejściem, to nie szło
się do kasy. Muszę tu wspomnieć, że podczas zauważenia przez
obsługę sklepu momentu pakowania, bez problemu wysypywało się
wszystko na półkę z powrotem lub gdzie bądź. To był najlepszy
wówczas patent na przywożenie ogromnej ilości towaru, przy, w
miarę małym ryzyku. Patentem tym mogę działać i dziś – jakbym
tylko chciał. Jest on ponad czasowy i sprytny w swej prostocie. Ten
gościu co to wymyślił powinien dostać nagrodę jumaczy -
„Hermesa” - he he. Szybko odbiłem się od dna i życie
toczyło się szybko dalej. Sosu było coraz więcej, choć rynek
stawał się coraz wybredniejszy i bardziej ukierunkowany na dane
produkty. Już nie brali ludzie co bądź np. obojętnie jakiego
żelazka, a chcieli już konkretny model. To samo zaczęło się
tyczyć do wszystkich niemal produktów. Tak zaczęło działać
przysłowie „klient nasz pan”. Należało
spełniać zachcianki ludzi, niż „bujać” się po mieście
z towarem, którego nikt od razu nie chciał. A to kolor nie taki, a
to nazwa firmy inna. Na jumie musieliśmy koncentrować się na
konkretnych rzeczach, choć nie raz były one w niedogodnych
miejscach w sklepie i należało je przenosić w inne i kombinować.
Patrząc na to, dobrze znać gust kupującego, choć z drugiej strony
nie mogłem brać już rzeczy, które było mi łatwiej schować.
Lepiej było przywozić taki wyszukany towar, bo od razu schodził,
niż byle co i „bujać się” z tym tygodniami lub oddawać za
bezcen. Do dziś znajduję w swoim domu pozostałości które nie
udało mi się sprzedać. I tak składałem pieniążki do kupy i w
wieku 21 lat kupiłem sobie mieszkanie. Nie duże, 50 metrów, ale
własne. Mieliśmy z żoną parę wspólnych klamotów, nie za wiele.
Ale nikt z nas nie chciał mieszkać z rodzicami, a i mieliśmy kilku
miesięczne dziecko. W mieszkanku tym należało zrobić generalny
remont. Zrobię - pomyślałem - tylko, że było lato i przydałoby
się pojechać gdzieś na wakacje. Zostało jeszcze troszkę
pieniędzy i … dokąd by tu pojechać? Chorwacja była wtedy
tania i z gwarantowaną pogodą, więc postanowiliśmy tam pojechać.
Byłem tam raz pod koniec wojny, ale teraz był już spokój, więc
tam się wybraliśmy. Wszystkie graty i ciuchy wrzuciliśmy na środek
pokoju, spakowaliśmy się i ze znajomymi pojechaliśmy w świat ich
samochodem, nie mając żadnej rezerwacji. Pełen spontan.To
jest to, co ja lubię najbardziej – nieprzewidywalnośc i
wychodzenie z każdej opresji obronna ręką. Wiozłem dwa razy
więcej kasy niż znajomi, choć po powrocie ja byłem goły, a im
została jeszcze połowa. Nie martwiłem się tym, bo wiedziałem, że
zaraz się odkujemy. Najlepsza była moja mama, która przyszła
przed wyjazdem. Trzeźwo myśląca kobieta. Jak zobaczyła, że te
ciuchy leżą tak na środku pokoju, bez mebli, kafelek w toalecie,
łazienka o odrapanych ścianach. A my pakujemy się na wakacje, to
ją mało szlag nie trafił. Tyle miałem gadania, że jak tak można,
nic nie macie zrobione, a wy na wakacje za granicę itd. Ona jest
inna i ja też. Powiedziałem tylko, że mam 20 lat i, że zdążę
jeszcze wszystko kupić. Zła była, ale co mogła zrobić. Po 2
tygodniach wróciliśmy i było sssuper. Jedne z lepszych wakacji. Po
tym wypadzie należało wrócić do pracy i zarobić na to wszystko.
Jak zacząłem robić remont w domu to ludziom szczęki opadały.
Najlepsze materiały, modny styl, okna plastikowe, wanna narożna
itd. A na domiar tego kupiłem mercedesa od kolegi, z którym byłem
na wakacjach i pięć innych aut na niemieckich blachach na handel.
To sąsiadów normalnie zabiło. Uśmiechali się, choć w duszy
życzyli nam źle. Musze wam tu jeszcze powiedzieć, dlaczego właśnie
mercedesa kupiłem. A to dlatego, że jak byłem mały to mówiłem
mamie - jak dorosnę to kupię „mesia” i będę Cię woził
na przednim siedzeniu. Marzenia się spełniają. Co do
historii z mercedesem, obiecywałem to w wieku 5 lat, gdy po ulicach
jeździło parę aut. Mama się tylko uśmiechała mówiąc - tak,
tak synku. Zresztą z egzaminem na prawo jazdy też nie było lepiej.
Jak miałem 17 lat i nie miałem pieniędzy, to poszedłem do mamy i
prosiłem ją o kasę. Ona jak zwykle mnie dołowała mówiąc - po
co mi prawo jazdy, jak ja nigdy w życiu nie będę miał samochodu.
Tak długo ją nagabywałem, że wyjęła kasę i rzuciła zła na
ławę. Zrobiłem prawo jazdy, kupiłem mercedesa, resztę aut i
pojechałem pod mamy blok, który był niedaleko. Jak wychodziła z
domu ja wyszedłem otwierając jej przednie drzwi. Podczas jazdy
tylko wspomniałem jej, że mówiłem, że - będę Cię woził na
przednim siedzeniu. Na co ona, z dumą myślę, ale dość ironicznie
- no, no, no, ja nic takiego nie mówiłam. Nie macie
pojęcia jak się wtedy czułem. To jest to, ja wam wszystkim
pokaże i udowodnię. Potęga marzeń dała kolejny raz znać o
sobie. Podświadomość zaciągnęła mnie tam, o czym myślałem.
Dlatego uważajcie, o czym myślicie, bo podświadomość nie śpi i
bez waszej wiedzy zaprowadzi was w to miejsce. Dlatego myślcie
pozytywnie i o dobrych rzeczach, innym razem będziecie strasznymi
ludźmi. Ale nie zapominajcie mierzyć bardzo wysoko, bo nawet, jeśli
wam nie wyjdzie to, zatrzymacie się gdzieś po środku. To i tak
będzie o wiele wyżej aniżeli byście myśleli w zwykłych
kategoriach. Przypadki się oczywiście zdarzają, ale lepiej być
„panem sytuacji”, niż poddawać wszystko przypadkowi. Bo
Bóg pomaga tylko tym, którzy wpierw pomogą sami sobie. Wracając
do technik wynoszenia. Kurtkę, o której wcześniej wspomniałem
miała jeszcze jedną ważną zaletę. Można było wynosić towar
tzw. techniką na „ułana” - to znaczy, kurtkę wieszało
się na barku, a pod luźno opadającą ją w dół można było
schować większe rzeczy np. wideo. Wydaje się, że wszyscy widzą,
co masz pod spodem, jednak to tylko nasz umysł wie, co tam jest,
inni mogą jedynie się domyślać w najlepszym przypadku. Ten styl
dobry był w lato, choć my i zimą tak robiliśmy. Niektórzy pewnie
się dziwili, jak ta młodzież chodzi ubrana, ale nie wiedzieli o
jumie tyle co my. Na wyjazd brał każdy po dwie kurtki. Dlatego, że
mój wspólnik miał kiedyś „przypał” i podczas wychodzenia ze
sklepu ekspedientka wyrwała mu kurtkę z ramienia i musiał wiać co
sił w nogach. A będąc z dala od domu nie mogliśmy przerywać
zadania i wracać do kraju po nową kurtkę. Więc było to poniekąd
zabezpieczenie przed takimi wydarzeniami. Wiadomo, że jak był
„przypał” tego stylu w jakimś sklepie, to przy następnym
wypadzie omijaliśmy go, bo obsługa wiedziała już jak to robimy.
Nie mam pojęcia, czy sieć sklepów kontaktowała się miedzy sobą
o tym zdarzeniu. Myślę, że nie, bo w innych marketach braliśmy
dalej. Z biegiem czasu wszystko ulegało zmianom – gadżety
pomagające wynosić towar, przewóz do kraju. Powiem wprost, jumacze
muszą być krok z przodu przed sklepikarzami i policją, bo inaczej
przestaliby zarabiać. A pomysłom nie było końca. Pierwszym i
największym z „przypałów” był nasz samochód na polskich
blachach, a nie to, że nas złapią na sklepie. Musieliśmy znaleźć
kogoś z mieszkających w Niemczech kolegów, kupić i zarejestrować
auto na jego nazwisko. Tak też zrobiliśmy i świat stał się
spokojniejszy. Nie było to zwykłe osobowe autko, ale taki mały
firmowy samochodzik z paką. Cała paka oklejona była firmowymi
naklejkami, co sprawiało wrażenie, że jesteśmy bardziej
pracownikami, niżeli jumaczami. Policja już nie czepiała się, gdy
widzieli auto firmowe na ich tablicach, gdzie siedzi dwóch facetów,
a nie cały samochód ludzi z Polski, zdezelowaną furą, na czarnych
blachach i praktycznie bez pieniędzy. To jak myślisz gdzie
tacy jechali? Policja niemiecka to nie idioci. Czasem
doskonale wiedzieli dokąd jedziemy, ale nie mogli nic zrobić. Bo po
co facetom puste torby w ilości 10 sztuk. Przeważnie krajani
jechali obładowani do Niemiec, a tu pusto. Jadąc w głąb Niemiec
na białych germańskich tablicach, nikt nas o nic nie podejrzewał,
ani nie zatrzymywał w czasie drogi. Mogliśmy spokojnie podjeżdżać,
bądź to pod sklep lub niedaleko niego. Jednak ze względów
bezpieczeństwa bardzo rzadko stawialiśmy je pod samym sklepem.
Autko pozostawało otwarte, w którym schowane były kluczyki. To
było po to, że jak bryczka była zapakowana towarem, a my
zatrzymani, to i tak nie znaleźliby i nie doszliby czym tu
przyjechaliśmy. A my się nigdy nie przyznawaliśmy.
Był też minus, że jakby znaleźli samochód to właściciela na
policję by wzywali. Początkowo spaliśmy zwyczajnie na pace na
parkingach przy autostradzie, a towar chowaliśmy w lasach. Jednak
coraz częściej zdarzało się, że policja pukała w pakę, by
sprawdzić kto tam jest. My siedzieliśmy cicho w środku. Potem
zaczęliśmy zjeżdżać do miasta na parking przy osiedlach. To było
bardzo bezpieczne. Wstawaliśmy o 8 - 9-tej rano, jedliśmy śniadanie
i o 10-tej na sklepy. Latem było ok., ale zimą to nie było za
ciekawie. Nauka nie poszła w las i jak zarobiliśmy, to na któryś
z kolejnych wypadów, zaczęliśmy spać w tanich hotelikach. Rano
byliśmy syci, czyści i wypoczęci. I tak przez pięć dni. W
ostatni dzień jeździliśmy po lasach i zbieraliśmy cały towar.
Było to uciążliwe ze względu na duże odległości i musieliśmy
przez to więcej wydawać na benzynę. Należało coś z tym zrobić.
A towaru było zawsze tyle, że już nikt by na pakę nie wszedł.
Najgorszy był powrót. Policja czasami robiła tzw. „rękaw”
i sprawdzała dokumenty i co się wiezie ze sobą. Nam się jakoś
udawało i nigdy nas w ten sposób nie zatrzymano. Jechaliśmy do
Berlina, tam spaliśmy u kolegi, który na następny dzień przewoził
niemieckim samochodem wszystko na raz do Polski. I tu było
ciśnienie, bo cały wysiłek mógł pójść na marne. Bo
jakby złapali go z tym na granicy, to nie dość, że musiałby się
tłumaczyć, to i niczego by nie odzyskał. O grzywnie nie wspomnę.
A i cały tydzień męczarni poszedłby na marne. Jakoś przez tyle
przejazdów, nie było problemu, ale nie mogliśmy ryzykować.
Musieliśmy i z tym coś zrobić. Z Berlina pustym autkiem jechaliśmy
pod granicę i zostawiałem go na jednym z przygranicznych parkingów
po stronie niemieckiej. Zło nie śpi i policja też. Z biegiem czasu
„kapnęli” się, kto tym jeździ i do kogo należy. Ale to
zaraz. Przewoźnik przywoził towar do mnie, dostawał działkę,
jechał do siebie, przyjeżdżał paser, brał całość, płacił,
my się dzieliliśmy po pół i tak czekaliśmy kolejnego wypadu.
Działaliśmy jak małe przedsiębiorstwo, gdzie każdy z
działów wiedział, jakie ma zadanie i co ma robić. Specjalnie
robię analogie do zakładu pracy, by pokazać, że juma to nie tylko
schowanie czegoś za kurtkę. To cały system wspólnych powiązań
i uzupełnień. Dlatego chcę pokazać, że juma była jak
najbardziej pracą, w której zmysł przywódcy i kreatywności był
cholernie potrzebny. Wykreowaliśmy wspaniałą strukturę, która
przynosiła korzyści każdej z komórek. Jednak nie trwa nic
wiecznie. Wielu z nas przy kolejnych wpadkach dostawali zakaz wjazdu
na teren Niemiec. To też obeszliśmy. Było to o tyle łatwe, że
obowiązywały wtedy stare dowody osobiste, takie zielone książeczki.
Kupowaliśmy je od naszych kolegów, potem gościu nam je przerabiał
– wklejając nasze zdjęcie w miejsce oryginalnego i interes kręcił
się dalej. Należało jedynie pamiętać, aby w miarę rok urodzenia
się zgadzał, a kolor oczu musiał być identyczny. Polski wopista
rozpoznałby od razu, że coś jest nie tak, ale nie niemiecki. Dziś
w ciula robią polską policję państwa wschodnie. Kręcą na tej
samej zasadzie. Aby przejechać spokojnie granice należało Polakowi
dać swój oryginalny dowód i podczas podjazdu do drugiej budki
zamienić dowody na lewe. Niemiecki „wopek” sprawdzał dokumenty,
wrzucał na komputer. Po czym oddawał i jechaliśmy jako zupełnie
inne osoby. Polacy wiedzieli co się dzieje, ale nie chciało im się
wpierniczać w to, co my u Niemców robimy. Była swego rodzaju
niechęć do kolegowania się miedzy narodami. A i wopiści
wiedzieli, że jest bieda i, że każdy kręci, aby mieć co do gara
włożyć. A przy okazji i im coś może kapnąć. Po prostu
szkodowali naród przymykając oko. Choć ludzie są różni. Raz
podczas odbierania lewych dokumentów od niemca podszedł polski
wopista i poprosił jeszcze raz o te dokumenty. Wpadka.
Pierwsza sprawa w polskiej prokuraturze. Dostaliśmy po parę
miesięcy w zawieszeniu i do domu. Musieliśmy robić nowe „kwity”
i wio na zachód. Przekraczać granice w innym miejscu i to nie
rzadko na piechotę. Piechotą o tyle było lepiej, że z prawej
kieszeni wyjmowałem swój legalny dowód, zaś z lewej „lewy”.
Nie szło się pomylić. Z czasem niemcy zaczęli obserwować nas i
zatrzymywać nasze autko jak wyjeżdżaliśmy do niemiec.
Podejrzewali coś. A my spokojnie z pustą paką i uśmiechem na
ustach jechaliśmy dalej. Raz mieliśmy zdarzenie, jak podczas jazdy
do Berlina zostaliśmy zatrzymani przez patrol policji. Gliniarz
poprosił o dokumenty i poszedł do wozu. Mówiłem wtedy do
wspólnika, żeby nic nie mówił i był spokojny, ja siedziałem za
kółkiem. Niemiec sprawdził, podszedł, spojrzał na nas i zapytał
czystą polszczyzną – czy to, aby napewno wasze
dokumenty? Zawrzało we mnie z szoku, ale ze stoickim spokojem
odparłem - tak, jakbym wiedział, że zaraz zmieni język. Popatrzał
na mnie przenikliwie, by jak pokerzysta zobaczyć ten jeden fałszywy
ruch. Nie zobaczył go, oddał dokumenty i pojechaliśmy dalej.
Jechaliśmy tak przez parę dobrych minut w zupełnej ciszy nie
wiedząc, od czego zacząć rozmowę. Dopiero potem ochłonęliśmy i
zaczęliśmy rozpatrywać minione zdarzenie. Było to niezłe
doświadczenie. Już nikomu nie można było ufać. Uczyliśmy
się dzień za dniem, nabierając doświadczenia, by w podobnych
sytuacji zachować zimną krew. Wiedzieliśmy, że się na nas czają
i że nam nigdy nie odpuszczą. Stawaliśmy się bardziej i bardziej
profesjonalni. Jak dziecko, które zrobiło źle, a mimo to nie
przyznaje się patrząc prosto w oczy, z tą różnicą, że oni nic
na nas nie mieli. I to ich bolało najbardziej, a nas mobilizowało
do większego wysiłku. Lecz nadchodzi czas i wszystko się kończy
lub zmienia. Czasem na lepsze, a czasem na gorsze, ale zawsze się
kończy. I to jest najgorsze. Szkoda przecież porzucać coś, co
jest twoja pracą, którą lubisz, sprawdzasz się w niej, jesteś
sumienny, wytrwały, a przy tym „robota” niezwykle dochodowa.
Była to jak dotąd jedyna praca, której poświeciłem się bez
reszty z pasją i zaangażowaniem. Żadna z prac nie dawała mi
takiej jasności umysłu, kreatywności oraz natychmiastowej
umiejętności rozwiązywania skomplikowanych sytuacji. Gdyż każda
sytuacja była inna i chcąc żyć, musiałem z nich wychodzić
obronną ręką. Zawsze trzeźwo myślący, podejmujący w ułamku
sekundy właściwe decyzje, włączając do tego sztukę kamuflażu.
Gdy załadowany w sklepie po uszy podchodzisz z uśmiechem do kasy
jakby nigdy nic, kupując byle bzdurę, po to, by wyjść
niepodejrzewanym. Taki morderca z twarzą dziecka. Na
zewnątrz niewinny, a w środku gotujący się i kipiący od myśli –
uda się, czy znów pucha. Aktorstwo, od którego wymagało się
zagrania sztuki na najwyższym poziomie, bez dubli. Dziś to umiem,
ale zanim do tego doszedłem spędziłem wiele samotnych dni. Nic
nie dostałem za darmo, choć to tak może wyglądać. Nie
potrzebuję żadnej nagrody za to, co tu wypisuje, jedynie jedną
osobę, która powie mi – stary, to co tu piszesz, to nie było
takie tam pojechać, wziąśc i mieć. To było coś o wiele
większego. Przez jumę wiele razy traciłem wolność, rodzinę i
życie normalnego człowieka. Nie ma na to jednoznacznej odpowiedzi.
Bo czy bycie normalnym jest normalne? Czy bycie wtedy zwykłym
obywatelem było normalne? Może tak, ale nie dla mnie. Dziś krok po
kroku staram się budować normalność, choć jak dla mnie, idzie to
jakoś z wielkim mozołem. Jedno, co wiem, to to, że jeszcze znajdę
to czego szukam. Bo czy życie jest tak do końca normalne? No nie
wiem. A ty jak myślisz?
Świetnie napisane. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuńŚwietnie napisany artykuł.
OdpowiedzUsuń