poniedziałek, 11 marca 2013

Początek długiej drogi.




A zaczęło się tak. Jak już wspominałem mieszkaliśmy w dziesięciopiętrowym bloku. Była tam nas niezła ekipa. Około 20 -stu chłopaków w wieku 13 - 25 lat. Nie odróżnialiśmy się niczym jeden od drugiego. Praktycznie ta sama szkoła, jedynie rożne klasy. Ale w całej tej szarości dni tamtych czasów jedna rodzina zasługiwała na moją uwagę. Była to na pozór zwykła rodzina, a jedyną różnicą było to, że mieli czwórkę dzieci. Samych chłopaków, których bardzo lubiłem. Jedynie, czym się różniliśmy to tym, że mieli ojca, a ja nie.
Był niezwykłą osobą” dla mnie i tajemniczą tzn. wiele razy siedział. Za co? Nie pytałem. Jak łatwo się domyśleć, doskonale się rozumieliśmy i bardzo lubiłem u nich przebywać. Ich mama wiecznie za coś ich opierniczała, klnąc przy tym, co mnie kręciło. Taka swojska, „wponsiu” babka. Pomimo biedy dawali sobie jakoś radę. Często kobiety wspominają, że pomimo, że były same i z wieloma dziećmi, to zawsze na chleb było. Nie tak jak dziś. Samotnej matce jest ciężko funkcjonować w obecnych czasach z jednym dzieckiem, bo jeśli ma ich więcej – to tragedia. Może ktoś powiedzieć, że kasa nie jest najważniejsza, ale jak widzę takie matki pracujące na trzy etaty i nie stać je na normalne życie, to chyba coś tu jest nie tak w tym naszym kraju. Ciężko uwierzyć, co bieda potrafi zrobić z człowiekiem, jakie niesamowite pomysły przychodzą do głowy. Przytoczę tylko jeden z nich. Rano każdy z nich szedł do szkoły, ale na różne godziny. Było ich czterech na trzy pary butów, praktycznie. I ten, który szedł najwcześniej brał sobie buty, które uważał za stosowne. Choć często numeracja obuwia była różna. Jak można się domyśleć ostatni zostawał praktycznie boso.Tym razem padło na Kazika, który jest najbardziej zwariowanym, w dobrym tego słowa znaczeniu, kolesiem. To, co on wymyślił przeszło najśmielsze oczekiwania uczniów, jak i samych nauczycieli. Mianowicie, stoimy pod klasą, a była to szkoła podstawowa, a tu idzie Kazik swoim podskakującym krokiem, a ludzie kładą się ze śmiechu. Patrzę, o co im wszystkim chodzi, a tu Kazik zasuwa z uśmiechem na gębie w mamy butach. Normalnie na obcasach z korka! Nie tylko uczniowie kładli się ze śmiechu, nauczyciele także. Potem okazało się ze został zwolniony z lekcji i odesłany do domu. Jaja jak berety! Jednak do dziś dnia lubię go bardzo, a pomysły ma nie z tej ziemi. Dlaczego o nim wspominam i poświęcam mu tu tyle miejsca. Bo to Kazik wprowadził mnie w świat jumy. Świat tak mi obcy, a zarazem niesamowicie kuszący. On też tam sam nie wszedł, pomógł mu ktoś inny. Myślę, że to jego ojciec go wprowadził, a on pomógł mi. Jego ojciec stał się moim ojcem. Ojcem, nauczycielem i wzorem. Do dziś jak go widzę mówię do niego –„cześć ojciec”- co mu nie przeszkadza.
Pewnego wieczora puka do mnie Kazik i pyta, czy pójdę z nimi przywieść kapusty, bo oni idą, a i mojej mamie się przyda. Umówiliśmy się o północy na klatce schodowej. Na akcje poszedł ojciec, czterej synowie, rower i ja. Dziwiłem się, po co im tylko jeden rower, jak się potem okazało był to wóz transportowy kapusty. Szliśmy kawał drogi, w czasie której, zastanawiałem się, skąd lub od kogo ją weżniemy. W głowie myśli się kłębiły - czy ktoś nam ją sprzeda, a może da? Bo ja nie miałem pieniędzy. Nie miałem zielonego pojęcia, że to będzie pierwsza w moim życiu juma, która da początek wszystkiemu temu, co opisałem w następnych rozdziałach. I tak doszliśmy do wielkiego pola rosnącej kapusty, obok której w niedalekiej odległości wznosiła się ogromna willa właściciela. Zatrzymaliśmy się i zaczęły się przygotowania do wycinki kapusty. Od Kazika dostałem wielki nóż typu „Rambo”, worek po ziemniakach i ruszyliśmy w pole. Cięliśmy główki kapusty i do wora, czekając, aż wszystkie będą pełne. Następnie worki na rower, gdzie się tylko dało zawiesić i ruszyliśmy w stronę domu.W drodze powrotnej nie czułem się jakoś źle, że „zwinęliśmy” tą kapustę. Wręcz rozpierała mnie euforia, że będę mógł jakoś pomoc swojej mamie. Nie myśląc kategoriami, że to była zwykła kradzież. Zatargałem wory do domu i z przekonaniem dobrze wykonanego zadania poszedłem spać. Na drugi dzień jak mama przyszła do domu z nocnej zmiany, nie mogła zrozumieć mojego czynu, a ja jej. Próbowałem jej wytłumaczyć, że nam się przyda, że nie trzeba za to płacić, że coś z tym zrobi. No wiecie, bigos czy coś tam. Matka nie potrzebowała jej, nawet jednej główki, nawet gdyby ktoś jej jeszcze za to dopłacał. I tego nie mogłem już w ogóle zrozumieć. Nie pamiętam, co z nią zrobiła. Jedno zostało niezmienne, że jakby nie patrzeć była to moja pierwsza juma. Wielkie wrażenie na mnie nie zrobiła wówczas któraś z osób, lecz przywieziony z Berlina Zachodniego nóż typu „Rambo”. Tak mi się podobał, że zapragnąłem taki mieć. Tylko jak to zrobić? Nie wiedziałem wówczas skąd oni je mieli i nie rozumiałem jak Kazik mi powiedział - jak pojedziesz z nami, to sobie taki weźmiesz. Weźmiesz? W tym momencie zgłupiałem zupełnie nie wiedząc, o czym on do mnie mówi. Ale jeśli tak mówi. A nie chciałem być wścibski i się nie dopytywałem.
Pewnego dnia znowu przyszedł Kazik do mnie i zapytał, czy nie pojadę z nimi do Berlina. Odparłem bez namysłu, że pojadę, zastanawiając się tylko, po co. A jechać chciałem bardzo bez względu na to, co mnie tam miało czekać, bo byłby to mój pierwszy wyjazd na zachód. Ten raj na ziemi. Gdy zapytałem Kazika, po co tam pojedziemy. On odparł normalnym tonem, że jak pojadę to zobaczę. Że potrzebuję jedynie kasę na bilet kolejowy w obie strony, dużą torbę i że na pewno nie będę stratny. Granice ledwo co otworzyli, więc przedsiębiorczy polski naród ruszył na handel. Zwozili niemal wszystko. Od dżemu po sprzęt elektroniczny. Wożąc zaś w druga stronę papierosy i alkohol. Zastanawiałem się - do Berlina z pusta torbą? Jakieś to dziwne było, ale jeśli cała rodzina Kazika tak jedzie, to dlaczego nie ja? A jadąc pierwszy raz na jumę miałem niecałe 16 lat. Spotykaliśmy się w nocy na klatce. Kaziki i ja. Ruszyliśmy na dworzec PKP, aby z niego dotrzeć na inny dworzec w innym mieście, przez który leciał pociąg do Berlina Wschodniego - Lichtenberg. Ojciec wiedział co robi. Lata kryminału nauczyły go dawania sobie rady w każdych warunkach. Na początku pchaliśmy się z innymi ludźmi do wagonu w Szczecinie. Potem jeździliśmy na stację jeszcze dalej w głąb kraju, aby ominąć tłum, po jazdę jeszcze dalej, gdzie wagony stały na bocznicy. Tyle ludzi jeździło, że dostanie się wręcz graniczyło z cudem. Nie było kawałka miejsca w pociągu. Stali dosłownie wszędzie. Nie dość, że siedzieli w przedziałach, to i kilku w nich jeszcze stała. Sam miałem nieraz okazje wracać w kiblu, gdzie już było paru moich kolegów. Często bywało jednak tak, że mieliśmy cały przedział. Część siedziała, torby pod nogami, a reszta siedziała na górze na miejscu toreb. To była jazda. Celników, czy konduktorów to wcale nie dziwiło. Nie wiem, czemu po prostu nie dawano dłuższych składów. Często spotykaliśmy tzw. „kontrabandę”, która przemycała w wagonach papierosy, rozkręcając go doszczętnie i chowając „szlugi” gdzie się tylko da. A za granicą rozkręcali i wyjmowali zanim jeszcze dotarli na miejsce. Wielu ludzi patrząc na nas dziwiła się po prostu, gdzie ta banda leci z pustymi torbami? Przecież, aby zarobić możliwie jak najwięcej, należy wozić w obie strony. Mieli rację, ale nie do końca. I to był Kazików system, o którym niewielu wiedziało. System był prosty i zarazem ciężki w swojej prostocie do wymyślenia.Wtedy Berlin dzielił się na Wschodni i Zachodni z przejściem granicznym na Friedrichstrasse. Wjeżdżaliśmy wcześnie rano na wschodnią stacje Lichtenberg. Tam szliśmy do sklepu „Kaufhalle” i…tam pierwszy raz zobaczyłem, o co w tym wszystkim chodzi i po co mam te puste torby. Ładowali do koszyków artykuły, które można było sprzedać w Berlinie Zachodnim. Potem „przykrywaliśmy” swoimi osobami koszyk z pakującym do torby i tak obładowany wychodził obok kasy ze sklepu. Następnym krokiem był szybki przejazd na zachodnią część miasta i sprzedanie wszystkiego na bazarze, gdzie cała Polska handlowała. A ceny mieliśmy atrakcyjne i towar szedł jak ciepłe bułeczki. Po handelku z pustymi torbami zaczynała się druga cześć programu. Szliśmy w miasto i jumaliśmy po sklepach. Tak aż do wieczora, póki torby nie były z powrotem pełne. Muszę się przyznać, że paraliżował mnie strach, gdy chciałem coś schować. Pierwszym wyjazdem prawie nic nie miałem. A pasta do zębów wyniesiona ze sklepu była sukcesem. Kaziki ładowali bądź to w torbę bądź za pazuchę, z taka łatwością, aż wydawało się to nielogiczne, wbrew naturze. Pamiętam jak wszyscy zapakowani czekają, a ja się kręcę z koszykiem po sklepie. Wreszcie podchodzi Kazik zwyczajnie otwiera torbę, ładuje zawartość koszyka, zamyka, zakłada mi ja na plecy, każe wyjść i czekać na zewnątrz. Tak po prostu jakby nigdy nic. Dla mnie najstraszniejsze było to pakowanie do torby, a nie samo wyjście. Potem się to zmieniło. Jeśli chciałem być jednym z nich i zarabiać musiałem się wreszcie przełamać. Oczywiście nie było to pierwszego dnia. Berlin Wschodni zrobił na mnie ogromne wrażenie. A kolejki zwane U lub S – Bahnami przywracały wspomnienia amerykańskich filmów. W zależności, czy to kolejka podziemna czy naziemna. DDR-owcy (byłe Niemcy Wschodnie) mimo podobnej sytuacji politycznej mieli prawie wszystko. Tyle towarów leżało na półkach, a dom towarowy na Alexanderplatz po prostu zabijał swoim rozmiarem. Myślałem - to jest to !!!. A, co na początku dnia przeżyłem na „wschodnim” było dla mnie za dużym przeżyciem, a tu jeszcze zachodnia część czekała z niespodziankami takimi, że …brak słów. Przechodząc na zachodnią stronę przeżyłem kolejny, jeszcze większy szok. Gama kolorowych sklepów, super samochodów, pierwszy Mcdonalds, super ulice i lawina reklam. To tak jak w kawale, był to mój przeskok przez ladę w "Pewex-e" i poproszenie o azyl polityczny. Normalnie „morderstwo” młodego, zacofanego chłopaka z Polski. Piękno pięknem, ale my tu nie jesteśmy dla przyjemności zwiedzania, ale zarobku. Musiałem się szybko otrząsnąć, aby nie odstawać odrodziny”. Jak we wszystkim początki są trudne, ale jak wejdziesz w rytm systemu, to sukces murowany. Kaziki szybko zorientowali się, że ciężko mi się przełamać, więc siedziałem z torbami przed sklepami, a oni donosili wyjumane rzeczy. Zazdrościłem im tej swobody wynoszenia towaru, ale i napełniało to czarę, która musiała albo się wreszcie przelać albo eksplodować.
Ojciec to miał fach w łapach. Poszedł do jednego sklepu ze sprzętem elektronicznym i dosłownie za moment niósł karton wielkości metr na metr, a w nim zestaw satelitarny wraz z anteną i osprzętem. Co się okazało to jeszcze właściciel sklepu osobiście otwierał mu drzwi i kłaniał się na dowiedzenia. No szok!!! Ludzie gdzie ja jestem? Następnie w podobny sposób wynieśli organy. Zaczęło odzywać się powoli we mnie pragnienie, że ja też chcę, ale strach jeszcze mocno działał. W końcu Kazik się zlitował nade mną i powiedział, abym mu pokazał, co chcę, a on mi to weżmie. Potem się jakoś rozliczymy. Zgodziłem się i poszliśmy również do sklepu z elektroniką. Popatrzałem dookoła i spodobał mi się magnetofon dwu kasetowy firmy Sharp. Kazik rozejrzał się, zdjął magnetofon z półki, wsadził pod pachę jakby nigdy nic i wyszliśmy ze sklepu. Idąc ulicą, w odległości 100 metrów od sklepu podleciał jakiś gościu.Wyglądał na obsługę sklepu. Podbiegł do nas, coś tam gadał, zabrał sprzęt, chyba groził i poszedł z powrotem. Nie rozumieliśmy co mówi, bo wtedy nikt z nas po niemiecku nie mówił. Jedyne co powiedział potem Kazik to to, żebym się nie przejmował, że zaraz coś innego wpadnie w nasze ręce. Jemu nie zależało, a mi było przykro utraty tego super sprzętu. Bo to była praktycznie jedyna wtedy rzecz z tego wyjazdu, którą przez chwilkę trzymałem w rękach. No trudno – pomyślałem - i poszliśmy dalej. Tym razem była to bogatsza część Berlina – „Ku’dam”. To, co tam zrobiliśmy przechodziło moje najśmielsze wyobrażenia. Jednemu z chłopaków spodobał się piękny, duży telewizor. Żeby było śmieszniej stał on na środku sklepu jako nowość, na ostatnim piętrze domu towarowego. Wiadome jest, że nie dalibyśmy rady wyjść z nim w tradycyjny sposób. Więc chłopacy zauważyli wyjście przeciw pożarowe, którym chodzili również ekspedienci z piętra na piętro. Więc długo nie myśląc wzięli go w ręce, a ja trzymałem drzwi ewakuacyjne. Zeszliśmy na dół schodami do bocznego wyjścia ze sklepu. Na domiar tego, jak szliśmy w dół, jedna z ekspedientek szła do góry. Nie odzywaliśmy się, więc tylko popatrzała i poszła nie zdając sobie sprawy z całej sytuacji. W ten sposób Kaziki wracając do kraju mieli cały sprzęt RTV potrzebny w domu i to w jeden dzień. Musieliśmy oczywiście z powrotem przewieść to wszystko na stronę wschodnia, bo tylko stamtąd odjeżdżał pociąg do Polski. Gdy tak czekaliśmy na kolejkę, która dowoziła do stacji, z której odjeżdżał nasz pociąg. Rozmawiałem z Kazikiem, że ma taką fajną, pojemną kurtkę, w którą juma rzeczy, że może jak ja bym taką miał, to może coś wreszcie bym wyniósł. On na to, że ten sklep jest tu obok i że pójdzie ze mną i weżniemy ją dla mnie. Poszliśmy i Kaziu kazał mi ją przymierzyć, wybrać najodpowiedniejszą dla mnie i ją zapiąć pod brodę, by dokładnie zobaczyć czy to o taką mi dokładnie chodzi. Tak też zrobiłem nie świadomy końca akcji. Wtedy on mnie chwycił mnie pod ramię i tak wręcz zaprowadził do wyjścia. Uczył mnie bycia naturalnym, jakby to było moją własnością już w chwili schowania za pazuchę, czy ubrania na siebie. I to był moment, który zaważył na dalszej przyszłości.
Reszta czekała na nas. Pojechaliśmy na stacje docelową i czekaliśmy w tłumie Polaków na nasz pociąg. Miałem straszny kołowrotek w głowie, ale i upragnioną kurtkę. Gdy podjechał pociąg, to jeden wskakiwał do przedziału i blokował nogą klamkę, wcześniej otwierając okno. Jeden wskakiwał oknem i odbierał torby. Potem reszta, bądź to oknem, bądź normalnie dochodziła. I tak zarobieni wracaliśmy popijając wcześniej wyjumaną wódkę i było wesoło. Opowiadaliśmy sobie, co nas fascynowało z minionego dnia, o akcjach, które „wyszły” i o innych, które mogły „wyjść”. W domu byliśmy późną nocą "wtargując" sprzęt do Kazików mieszkania. Następny dzień, to dzień „rozgryzania” i podłączania sprzętu oraz planowanie kolejnych wypadów. Dodam tu jeszcze, że w pociągach robiło się coraz tłoczniej. Pozostawała jeszcze jedno wyjście, tylko ciut bardziej ryzykowne i kosztujące w drogich dla nas pieniądzach. Można było przejść granicę i iść na dworzec kolejowy od razu w przygranicznej niemieckiej miejscowości. Pociągi stamtąd również jeździły codziennie do Berlin, z tą jednak różnicą, że były puste, czyste, pachnące i praktycznie bez konduktorów. A jeśli by się jakiś napatoczył to był na nich sposób. Można było schować się za drzwi w toalecie. Oczywiście drzwi toalety musiały być otwarte. Często konduktor nie zaglądał do środka i po prostu je zamykał. Gdy ten sposób z biegiem czasu rozgryźli, musieliśmy szybko znaleźć kolejny. A nie chcieliśmy wydawać pieniędzy na bilety, choćby na początku. Tym drugim sposobem było obserwowanie czy konduktor idzie i w ostatniej chwili otwarcie drzwi, wyjście na schody i zatrzaśnięcie je za sobą. Ten sposób również szybko się skończył, gdyż pewnego razu konduktor po prostu otworzył drzwi i kazał jednemu z moich kolegów wejść z powrotem. A minę pewnie miał taką, jakby ducha zobaczył, nie wierząc w to, co widział. Jeden widok utkwił mi bardzo w pamięci. Jak jechało się tak na tych schodach, widok reszty moich kolegów siedzących w takiej samej pozycji przez całą długość pociągu. Czy potrafisz to sobie dziś wyobrazić? Jak Twoje dziecko w wieku 16 lat robi coś takiego? Dla mnie wydawało się to wtedy częścią podróży na zachód i jak patrzę na mojego syna dziś, to dopiero widzę, jacy byliśmy zwariowani. Mamie oczywiście nic nie wspominaliśmy. Rozszarpałaby nas i byłoby po wyjazdach. Tak się zaczęła moja droga młodocianego jumacza, która z dnia na dzień przeobrażała się w profesjonalną maszynkę do robienia pieniędzy. To nie stało się od razu. To mozolna droga ewolucji, wiele długich lat przeobrażeń, zmiany nawyków, a co najważniejsze zmiany sposobu myślenia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz