Urodziłem się w małym
przygranicznym miasteczku oddalonym o 3 km od niemieckiej granicy.
Wychowywałem się częściowo w domu rodzinnym, częściowo u
dziadków mieszkających w tym samym miasteczku. Powodem tego było
to, że wychowywaliśmy się bez ojca. Dlatego częściowo tu i tam.
Aby wychować dwójkę dorastających chłopców, matka musiała
podjąć lepszo płatną pracę w niedalekim zakładzie chemicznym. O
którym było głośno swego czasu przez palenie haszyszu,
który oczywiście się cały nie spalił. Ale o tym opowiem w
kolejnych rozdziałach.
I właśnie przez ten brak kontroli
nad nami zaczęła się bardzo specyficzna, patologiczna, ale jakże
ciekawa i ucząca życia droga. Droga samowychowania,
samo poznawania otaczającego, dziwnego, chorego jak na tamte czasy
świata. Mieszkaliśmy w 10-cio piętrowym bloku i jak każdy
chłopiec zbieraliśmy się na klatce schodowej i ustalaliśmy
zabawy, od gry w piłkę, przez kapsle, grzyba, państwa – miasta,
po zwykłego chowanego. A ekipę mieliśmy niezłą.Wtedy te nasze
spotkania na klatce były takie fajne, do momentu, kiedy wszystko
zaczęło się zmieniać. Nie wymienię żadnego
nazwiska, bo pewnie nie chcieliby tego, ale przez to, że napotkałem
ich na swojej drodze zaczęło się tak jak się zaczęło.
Wspominam te dni z sentymentem.
Na domiar tego podniecenie było większe dlatego, że jako „młody”
nie musiałem być zawsze wieczorami w domu. Bo i tak czasami nikt na
nas nie czekał. Grałem w piłkę z młodszym bratem do późna w
nocy. Przez to sąsiedzi pewnie wyklinali naszą mamę, że pozwała
nam na to. Choć to nie prawda. Ona po prostu nie miała wpływu na
to, co się działo pod jej nieobecność, gdyż pracowała na trzy
zmiany. Całe jej zaufanie tkwiło we mnie. To ja byłem
odpowiedzialny za wszystko - od odprowadzenia i przyprowadzenia brata
z przedszkola, moje lekcje, kolację, mycie, po położenie nas spać.
Mimo, że sam miałem niewiele lat, musiałem być jak
"głowa rodziny". Czułem się bardziej „zastępcą”
pod mamy nieobecność, któremu ufa, że nic złego nam się nie
stanie. Rola ta mi się nawet podobała, czułem się doroślejszy
przez odpowiedzialność, jaka na mnie spoczywała. Temperowałem
brata za każde przewinienie. Szkoda, że wtedy nikt tak mnie nie
temperował, bo może dziś byłbym innym człowiekiem. Choć nie
wstydzę się tego kim byłem i jestem. Podczas beztroskiej "laby"
dorastania nie myślałem o złych rzeczach. Ogólnie jestem
pozytywnie nastawiony do świata, co czasem jest zgubne i
wykorzystywane przez innych. Wszystko wtedy wydawało się takie
proste. Szkoła, dom, koledzy. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak
niewiele mamy. Wydawało mi się, że nic nam więcej nie
potrzeba, że mamy wszystko – mieszkanie, telewizor, pralkę. W
sklepach nie było praktycznie nic, więc nic mnie nie kusiło, aby
mieć więcej i lepsze. W latach 90-tych po upadku muru berlińskiego,
jak ludzie zaczęli jeździć na zachód za lepszym życiem (o
którym, my nie mieliśmy bladego pojęcia), zaczął się ogólny
import wszystkiego, dosłownie wszystkiego, od igły po powidło.
Wtedy zacząłem zauważać jak wielu rzeczy nie mamy. Nie myślałem,
że mogę mięć dwie pary butów, że czarno - biały telewizor można
zastąpić kolorowym, że fajne rzeczy są nie tylko do chodzenia do
kościoła lub szkoły. Ja poniekąd byłem w ciut lepszej sytuacji,
gdyż moja ciocia, czyli siostra mojej mamy wyjechała przed stanem
wojennym do Szwecji. Ciuchy miałem po kuzynie, a że on nie
niszczył, dostawałem praktycznie nowe, markowe ciuchy typu nike i
adidas za darmo. Co w tamtych czasach było czymś
niezwykłym i unikatowym. Nie znałem tych marek, nic mi one nie
mówiły. Jednak jak wychodziłem na dwór to ludzie napatrzeć się
nie mogli, szału dodawały włosy modnie wtedy ścięte na
"limahla". Czasem starsi koledzy mówią mi po dziś
dzień, jaki to ja wtedy modny byłem. Jak chłopak nie z tego
świata. Do dziś mi to zostało, choć nie wyróżniam się już tak
z tłumu. Przez ten wyjazd wujków do Szwecji stała się ona dla nas
z bratem i resztą rodziny ziemią obiecaną, jak daleki wymarzony
raj mlekiem i miodem płynący. Myślałem jak oni tam maja fajnie,
mogą codziennie jeść banany, pomarańcze, a czekolada leje się
strumieniami. Nawet będąc na wycieczce szkolnej w górach,
wrzuciłem karteczkę do jednej z kapliczek, z prośbą do Boga, o
to, abym mógł kiedyś tam mieszkać. Teraz wydaje się to śmieszne.
Granice są otwarte i mogę jeździć i mieszkać tam gdzie chcę. Z
jedną różnicą, że wcale już mnie tam nie ciągnie. Byłem u
wujostwa w odwiedzinach parę razy i jak widzę, jak oni tam żyją
każdy sobie, bez huku, zgiełku i tych wszystkich problemów, jakie
mamy w Polsce, to jakoś mi to zbrzydło.
Czasami śmieje się z siebie,
jakie przyziemne życzenia miał człowiek. Nie mogę nie
wspomnieć, jakie to było wielkie wydarzenie w rodzinie jak druga
siostra mamy jechała do siostry za Morze Bałtyckie, wręcz jak
podroż życia. Nawet moja babcia, choć urodzona w Stanach do końca
swoich dni mówiła tylko o Szwecji. Należy tu wspomnieć, że
komuna zacofała ludzi i jak widzieli byle co, z zagraniczną metką,
to automatycznie było lepsze. Wracając do tematu popytu, i jak
zacząłem odczuwać głód różnych, lepszych, kolorowych,
markowych ciuchów. Inni oczywiście też, bez wyjątku. Rzeczy
przywiezione z zachodu schodziły "na pniu”. Jakoś nagle
wszystko zrobiło się potrzebne i czym więcej tym lepiej. Nie ważne
było, czy to im się przyda, czy nie, najwyżej weźmie mamie,
cioci, itd. Tak to jest jak są pieniądze, a nie ma gdzie ich wydać.
Moja mama nie miała za dużo „kasy”, a i towaru w polskich
sklepach było jak na lekarstwo. Patrzyłem na ludzi wracających z
zachodu pięknie ubranych, z torbami wypchanymi po brzegi...i
po prostu im zazdrościłem.
Zaczęła we mnie budzić się chęć
posiadania. Ten bliski i jakże daleki zachód wydawał się mi jakąś
utopią, czymś nie do zdobycia. Pewnego dnia koleżanka zaprosiła
mnie na urodziny. Jej tato pracował w Berlinie Zachodnim. Sama nazwa
„Berlin Zachodni” przyprawiała mnie o dreszcze i szybsze
bicie serca. Była to tak magiczna nazwa, że jakbym pojechał,
to bym już nigdy nie wrócił. Świat pełen luksusu z
wszystkimi jego wygodami. Wielu ojców pracowało za granica
przywożąc swoim dzieciom wszystko co najlepsze. Niestety, ja go nie
miałem, więc nie mogłem na niego liczyć. Moją ostoją finansową
była babcia, dziadek i chrzestny wuj. Babcia jednak „wygrywała”,
wciskając mi „kasę”, kiedy mnie tylko widziała. Dziadek, jak
to poznaniak też dał, ale tylko jak sobie popił. Na imprezach
rodzinnych ustawiał swoje wnuczęta od najstarszego do najmłodszego
i obdzielał nas po 100zł. Na drugi dzień chodził w koło,
wściekając się i pytając babcie gdzie są jego pieniądze.
Normalnie jaja jak berety! A Ona udawała, że nie wie o co chodzi.
Jak mi tego dziś brakuje. Nie z powodu pieniędzy, ale momentów,
gdy cała nasza rodzina bywała na imprezach razem. Dziś to już
tylko wspomnienie. Wracając do urodzin koleżanki - było super.
Impreza bez rodziców w dużym pokoju, wielki kolorowy telewizor pod
nim video, na stole chipsy, tort i mnóstwo coca-coli w
puszkach. Wtedy był to raj na ziemi, cząstka tego, co miało
mnie czekać jak tam pojadę, choć nie miałem bladego pojęcia jak
i kiedy. Niczego więcej nie potrzebowałem. Od tych zapachów, aż
kręciło się w głowie. Pochłaniałem każdy z nich z osobna,
kolor opakowania, smak, rodzaj i wielkość napisów. Na koniec
wziąłem parę puszek do domu oraz wielki katalog sklepu wysyłkowego
„OTTO”. Na drugi dzień usiadłem w swoim pokoju i popijając
cole wydzierałem kolejne kartki z butami, ciuchami i sprzętem, jaki
chcę mięć. Ciężko to opowiedzieć słowami, co wtedy czułem.
Był to rodzaj pierwszego etapu zwanego - marzenia. To one
prowadzą nas przez całe życie, podświadomie ukierunkowując mózg
na odpowiednie tory. W ten sposób obrazowałem sobie marzenia
materialne, wyklejając cały pokój kartka po kartce. Mamie
oczywiście się to nie spodobało, no bo, jak można coś nakleić
na tapetę, którą z takim trudem się zdobyło. Mój syn dziś nie
ma takich problemów. Wiesza sobie co chce i gdzie chce, z tą
różnicą, że on dziś nie odczuwa tego podniecenia jak ja wtedy.
Dziś dzieciaki wieszają na ściany znanych sportowców, gwiazdy
filmu i muzyki, bo są znani. Ja budząc się co rano, otwierałem
oczy i widziałem te wszystkie piękne rzeczy, które nagle
zaczęły mi być jakoś dziwnie potrzebne. Wtedy nie zdawałem
sobie sprawy, że programowałem mózg jak komputer, który
miał mi pomóc osiągnąć to wszystko i to w jak najkrótszym
czasie. Oczywiście był to „tylko” lub „aż” problem, jak to
wszystko zdobyć. Aby to wszystko kupić, nie wystarczyło dostać
100 zł od babci czy dziadka raz na jakiś czas. Ceny w „markach”
(dawna waluta obu niemiec) na tych plakatach, często przekraczała
miesięczne zarobki mojej mamy. Wiec jak? Myślałem, jacy ci
zachodni ludzie muszą być bogaci, że ich na to wszystko stać. I
jakie to niesprawiedliwe i dziwne, że u nas w sklepach nic nie ma.
Nawet musiałem walczyć o chleb jak przywieźli. Nie mogła moja
młoda osoba tego zrozumieć. Każdy z nas chciał być modnie
ubrany. Musiały to być markowe ciuchy z wielkimi znaczkami firmy,
aby wszyscy widzieli. Nic innego się wtedy nie liczyło. Nawet
szkolne zeszyty wyglądały jak zbiór rysunków znanych korporacji
sportowych. Jednym słowem "KORBA"!!! Pytałem mamę, czy
nie kupiłaby mi coś oryginalnego, lecz w jej wzroku było bardziej
zdziwienie –„ o czym ten dzieciak mówi”? -
niżeli prosta odpowiedz - nie! Nie naciskałem, bo
wiedziałem, że matka żyły sobie wypruwa, aby dać nam jeść.
Byłem wtedy w szkole podstawowej o profilu sportowym - piłka
ręczna. Nigdy nie byłem dobry ze ścisłych przedmiotów,
lepiej mi szło na lekcjach w-f –u, plastyki, muzyki i dlatego
zapisałem się do klasy sportowej. Codziennie ostatnie dwa
przedmioty to był w-f, potem obiad w szkole i z powrotem na sale
tzw. sks (trening). Tam się mogłem wykazać, wyżyć do woli
- piłka ręczna, kosz i siatka. Na domiar tego odbywało się to
nowiutkiej sali gimnastycznej. Przyznam, że gram na niej po dziś
dzień, ale już jako „oldboy”. Graliśmy naprawdę dobrze,
zdobywając mistrzostwo województwa. Zapowiadaliśmy się obiecująco
jako przyszli piłkarze ręczni. Jednak po ostatniej ósmej klasie,
drogi drużyny zaczęły się rozchodzić i rozpadło się wszystko w
co wkładaliśmy tyle pracy. Z naszej drużyny nie zostało dosłownie
nic. Część z nas rozjechała się po szkołach, część poszła
na piłkę nożną. Ja na „nogę” się nie zapisałem, bo mnie to
wtedy nie „kręciło”. Jednak treningi nauczyły nas jednego -
walki i osiąganie wytyczonych celów. Chcąc nie chcąc,
pojawił się kolejny punkt rozwoju mianowicie - cele. Nie
było drużyny, nie było grania. Pozostał jednak charakter
zwycięzcy. W życie wdzierała się luka, która musiała zostać
czymś wypełniona. A, że był to czas upadku muru berlińskiego i
otwarcia niemieckiej granicy pojawiła się możliwość wyjazdu.
Ludzie mówili coś, że „Solidarność”, że sprawy idą
w dobrym kierunku, że będzie się żyło lepiej. Nie wiele
rozumiałem, ale cieszyłem się na ten wszechobecny optymizm. Jako
dzieciakowi źle nie było, a że chciałem być lepiej ubrany, to
chciałem. Wiadomo nowa szkoła, nowe wyzwania, znajomości, chęć
podobania się koleżankom, których zresztą nie brakowało. A
najlepsze to to, że nie obowiązywały mundurki, co mi się
niezmiernie podobało. Przez to nie poszedłem do liceum, a do szkoły
zawodowej. Tam to była rewia mody, makijaż, mini spódniczki,
perfumy, pierwsze papierosy - na które nie było stać. I znów, aby
być jakkolwiek zauważonym trzeba było się czymś
wyróżniać. Czym. Albo mieć dobre ciuchy, bogatych starych,
furę itd. Ja nie miałem nic z tych rzeczy. Za to byłem miłym
kolegą z nieprzeciętnymi pomysłami, co docenili uczniowie na
koniec ósmej klasy wręczając mi szarfę z napisem „najmilszy
ośmioklasista”. Nie powiem, miłe to. Na dodatek tańczyłem
„break dance” przy muzyce rap w Domu Kultury i malowałem
graffiti, co mamie i policji się nie podobało. Muszę tu wspomnieć,
że na początku nasz taneczny duet nazywał się dźwięcznie
-„Roxy”, z filmu „Beat street”, co z biegiem czasu przeszło
na „Children of street”. Jeśli znasz choć troszkę angielski
drogi czytelniku, to znajdziesz odbicie w naszym ówczesnym stanie
ducha. Wychowałem się na MTV, w której MTV "Yo Rap's" był
dla mnie królem.Wtedy również zajęliśmy pierwsze miejsce w
duetach na mistrzostwach polski w ‘89 roku w Chełmnie. Dawno,
prawda? To wszystko nic, w porównaniu do tego, czym zajmowałem się
po tym. Dziś próbuje sobie przypomnieć i poukładać w całość
to, co dziś wydaje się czymś, co nie miało chyba nigdy miejsca.
Że wybujała moja fantazja mnie ponosi, jak u pisarza, który notuje
wymyśloną, ale jakże wstrzymującą dech w piersiach niesamowitą
opowieść. Z tą jedną różnicą, że moja jest prawdziwa.
Moim skromnym zdaniem (mam 16 lat) powinien rzucić Pan tego bloga i zabrać się na napisanie książki, która byłaby bestsellerem! Pozdrawiam, Jacek z Łodzi :)
OdpowiedzUsuń