środa, 6 marca 2013

Rodzina, szkoła i środowisko.


          Urodziłem się w małym przygranicznym miasteczku oddalonym o 3 km od niemieckiej granicy. Wychowywałem się częściowo w domu rodzinnym, częściowo u dziadków mieszkających w tym samym miasteczku. Powodem tego było to, że wychowywaliśmy się bez ojca. Dlatego częściowo tu i tam. Aby wychować dwójkę dorastających chłopców, matka musiała podjąć lepszo płatną pracę w niedalekim zakładzie chemicznym. O którym było głośno swego czasu przez palenie haszyszu, który oczywiście się cały nie spalił. Ale o tym opowiem w kolejnych rozdziałach.

          I właśnie przez ten brak kontroli nad nami zaczęła się bardzo specyficzna, patologiczna, ale jakże ciekawa i ucząca życia droga. Droga samowychowania, samo poznawania otaczającego, dziwnego, chorego jak na tamte czasy świata. Mieszkaliśmy w 10-cio piętrowym bloku i jak każdy chłopiec zbieraliśmy się na klatce schodowej i ustalaliśmy zabawy, od gry w piłkę, przez kapsle, grzyba, państwa – miasta, po zwykłego chowanego. A ekipę mieliśmy niezłą.Wtedy te nasze spotkania na klatce były takie fajne, do momentu, kiedy wszystko zaczęło się zmieniać. Nie wymienię żadnego nazwiska, bo pewnie nie chcieliby tego, ale przez to, że napotkałem ich na swojej drodze zaczęło się tak jak się zaczęło.
          Wspominam te dni z sentymentem. Na domiar tego podniecenie było większe dlatego, że jako „młody” nie musiałem być zawsze wieczorami w domu. Bo i tak czasami nikt na nas nie czekał. Grałem w piłkę z młodszym bratem do późna w nocy. Przez to sąsiedzi pewnie wyklinali naszą mamę, że pozwała nam na to. Choć to nie prawda. Ona po prostu nie miała wpływu na to, co się działo pod jej nieobecność, gdyż pracowała na trzy zmiany. Całe jej zaufanie tkwiło we mnie. To ja byłem odpowiedzialny za wszystko - od odprowadzenia i przyprowadzenia brata z przedszkola, moje lekcje, kolację, mycie, po położenie nas spać. Mimo, że sam miałem niewiele lat, musiałem być jak "głowa rodziny". Czułem się bardziej „zastępcą” pod mamy nieobecność, któremu ufa, że nic złego nam się nie stanie. Rola ta mi się nawet podobała, czułem się doroślejszy przez odpowiedzialność, jaka na mnie spoczywała. Temperowałem brata za każde przewinienie. Szkoda, że wtedy nikt tak mnie nie temperował, bo może dziś byłbym innym człowiekiem. Choć nie wstydzę się tego kim byłem i jestem. Podczas beztroskiej "laby" dorastania nie myślałem o złych rzeczach. Ogólnie jestem pozytywnie nastawiony do świata, co czasem jest zgubne i wykorzystywane przez innych. Wszystko wtedy wydawało się takie proste. Szkoła, dom, koledzy. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak niewiele mamy. Wydawało mi się, że nic nam więcej nie potrzeba, że mamy wszystko – mieszkanie, telewizor, pralkę. W sklepach nie było praktycznie nic, więc nic mnie nie kusiło, aby mieć więcej i lepsze. W latach 90-tych po upadku muru berlińskiego, jak ludzie zaczęli jeździć na zachód za lepszym życiem (o którym, my nie mieliśmy bladego pojęcia), zaczął się ogólny import wszystkiego, dosłownie wszystkiego, od igły po powidło. Wtedy zacząłem zauważać jak wielu rzeczy nie mamy. Nie myślałem, że mogę mięć dwie pary butów, że czarno - biały telewizor można zastąpić kolorowym, że fajne rzeczy są nie tylko do chodzenia do kościoła lub szkoły. Ja poniekąd byłem w ciut lepszej sytuacji, gdyż moja ciocia, czyli siostra mojej mamy wyjechała przed stanem wojennym do Szwecji. Ciuchy miałem po kuzynie, a że on nie niszczył, dostawałem praktycznie nowe, markowe ciuchy typu nike i adidas za darmo. Co w tamtych czasach było czymś niezwykłym i unikatowym. Nie znałem tych marek, nic mi one nie mówiły. Jednak jak wychodziłem na dwór to ludzie napatrzeć się nie mogli, szału dodawały włosy modnie wtedy ścięte na "limahla". Czasem starsi koledzy mówią mi po dziś dzień, jaki to ja wtedy modny byłem. Jak chłopak nie z tego świata. Do dziś mi to zostało, choć nie wyróżniam się już tak z tłumu. Przez ten wyjazd wujków do Szwecji stała się ona dla nas z bratem i resztą rodziny ziemią obiecaną, jak daleki wymarzony raj mlekiem i miodem płynący. Myślałem jak oni tam maja fajnie, mogą codziennie jeść banany, pomarańcze, a czekolada leje się strumieniami. Nawet będąc na wycieczce szkolnej w górach, wrzuciłem karteczkę do jednej z kapliczek, z prośbą do Boga, o to, abym mógł kiedyś tam mieszkać. Teraz wydaje się to śmieszne. Granice są otwarte i mogę jeździć i mieszkać tam gdzie chcę. Z jedną różnicą, że wcale już mnie tam nie ciągnie. Byłem u wujostwa w odwiedzinach parę razy i jak widzę, jak oni tam żyją każdy sobie, bez huku, zgiełku i tych wszystkich problemów, jakie mamy w Polsce, to jakoś mi to zbrzydło.
           Czasami śmieje się z siebie, jakie przyziemne życzenia miał człowiek. Nie mogę nie wspomnieć, jakie to było wielkie wydarzenie w rodzinie jak druga siostra mamy jechała do siostry za Morze Bałtyckie, wręcz jak podroż życia. Nawet moja babcia, choć urodzona w Stanach do końca swoich dni mówiła tylko o Szwecji. Należy tu wspomnieć, że komuna zacofała ludzi i jak widzieli byle co, z zagraniczną metką, to automatycznie było lepsze. Wracając do tematu popytu, i jak zacząłem odczuwać głód różnych, lepszych, kolorowych, markowych ciuchów. Inni oczywiście też, bez wyjątku. Rzeczy przywiezione z zachodu schodziły "na pniu”. Jakoś nagle wszystko zrobiło się potrzebne i czym więcej tym lepiej. Nie ważne było, czy to im się przyda, czy nie, najwyżej weźmie mamie, cioci, itd. Tak to jest jak są pieniądze, a nie ma gdzie ich wydać. Moja mama nie miała za dużo „kasy”, a i towaru w polskich sklepach było jak na lekarstwo. Patrzyłem na ludzi wracających z zachodu pięknie ubranych, z torbami wypchanymi po brzegi...i po prostu im zazdrościłem.
          Zaczęła we mnie budzić się chęć posiadania. Ten bliski i jakże daleki zachód wydawał się mi jakąś utopią, czymś nie do zdobycia. Pewnego dnia koleżanka zaprosiła mnie na urodziny. Jej tato pracował w Berlinie Zachodnim. Sama nazwa „Berlin Zachodni” przyprawiała mnie o dreszcze i szybsze bicie serca. Była to tak magiczna nazwa, że jakbym pojechał, to bym już nigdy nie wrócił. Świat pełen luksusu z wszystkimi jego wygodami. Wielu ojców pracowało za granica przywożąc swoim dzieciom wszystko co najlepsze. Niestety, ja go nie miałem, więc nie mogłem na niego liczyć. Moją ostoją finansową była babcia, dziadek i chrzestny wuj. Babcia jednak „wygrywała”, wciskając mi „kasę”, kiedy mnie tylko widziała. Dziadek, jak to poznaniak też dał, ale tylko jak sobie popił. Na imprezach rodzinnych ustawiał swoje wnuczęta od najstarszego do najmłodszego i obdzielał nas po 100zł. Na drugi dzień chodził w koło, wściekając się i pytając babcie gdzie są jego pieniądze. Normalnie jaja jak berety! A Ona udawała, że nie wie o co chodzi. Jak mi tego dziś brakuje. Nie z powodu pieniędzy, ale momentów, gdy cała nasza rodzina bywała na imprezach razem. Dziś to już tylko wspomnienie. Wracając do urodzin koleżanki - było super. Impreza bez rodziców w dużym pokoju, wielki kolorowy telewizor pod nim video, na stole chipsy, tort i mnóstwo coca-coli w puszkach. Wtedy był to raj na ziemi, cząstka tego, co miało mnie czekać jak tam pojadę, choć nie miałem bladego pojęcia jak i kiedy. Niczego więcej nie potrzebowałem. Od tych zapachów, aż kręciło się w głowie. Pochłaniałem każdy z nich z osobna, kolor opakowania, smak, rodzaj i wielkość napisów. Na koniec wziąłem parę puszek do domu oraz wielki katalog sklepu wysyłkowego „OTTO”. Na drugi dzień usiadłem w swoim pokoju i popijając cole wydzierałem kolejne kartki z butami, ciuchami i sprzętem, jaki chcę mięć. Ciężko to opowiedzieć słowami, co wtedy czułem. Był to rodzaj pierwszego etapu zwanego - marzenia. To one prowadzą nas przez całe życie, podświadomie ukierunkowując mózg na odpowiednie tory. W ten sposób obrazowałem sobie marzenia materialne, wyklejając cały pokój kartka po kartce. Mamie oczywiście się to nie spodobało, no bo, jak można coś nakleić na tapetę, którą z takim trudem się zdobyło. Mój syn dziś nie ma takich problemów. Wiesza sobie co chce i gdzie chce, z tą różnicą, że on dziś nie odczuwa tego podniecenia jak ja wtedy. Dziś dzieciaki wieszają na ściany znanych sportowców, gwiazdy filmu i muzyki, bo są znani. Ja budząc się co rano, otwierałem oczy i widziałem te wszystkie piękne rzeczy, które nagle zaczęły mi być jakoś dziwnie potrzebne. Wtedy nie zdawałem sobie sprawy, że programowałem mózg jak komputer, który miał mi pomóc osiągnąć to wszystko i to w jak najkrótszym czasie. Oczywiście był to „tylko” lub „aż” problem, jak to wszystko zdobyć. Aby to wszystko kupić, nie wystarczyło dostać 100 zł od babci czy dziadka raz na jakiś czas. Ceny w „markach” (dawna waluta obu niemiec) na tych plakatach, często przekraczała miesięczne zarobki mojej mamy. Wiec jak? Myślałem, jacy ci zachodni ludzie muszą być bogaci, że ich na to wszystko stać. I jakie to niesprawiedliwe i dziwne, że u nas w sklepach nic nie ma. Nawet musiałem walczyć o chleb jak przywieźli. Nie mogła moja młoda osoba tego zrozumieć. Każdy z nas chciał być modnie ubrany. Musiały to być markowe ciuchy z wielkimi znaczkami firmy, aby wszyscy widzieli. Nic innego się wtedy nie liczyło. Nawet szkolne zeszyty wyglądały jak zbiór rysunków znanych korporacji sportowych. Jednym słowem "KORBA"!!! Pytałem mamę, czy nie kupiłaby mi coś oryginalnego, lecz w jej wzroku było bardziej zdziwienie – o czym ten dzieciak mówi”? - niżeli prosta odpowiedz - nie! Nie naciskałem, bo wiedziałem, że matka żyły sobie wypruwa, aby dać nam jeść. Byłem wtedy w szkole podstawowej o profilu sportowym - piłka ręczna. Nigdy nie byłem dobry ze ścisłych przedmiotów, lepiej mi szło na lekcjach w-f –u, plastyki, muzyki i dlatego zapisałem się do klasy sportowej. Codziennie ostatnie dwa przedmioty to był w-f, potem obiad w szkole i z powrotem na sale tzw. sks (trening). Tam się mogłem wykazać, wyżyć do woli - piłka ręczna, kosz i siatka. Na domiar tego odbywało się to nowiutkiej sali gimnastycznej. Przyznam, że gram na niej po dziś dzień, ale już jako „oldboy”. Graliśmy naprawdę dobrze, zdobywając mistrzostwo województwa. Zapowiadaliśmy się obiecująco jako przyszli piłkarze ręczni. Jednak po ostatniej ósmej klasie, drogi drużyny zaczęły się rozchodzić i rozpadło się wszystko w co wkładaliśmy tyle pracy. Z naszej drużyny nie zostało dosłownie nic. Część z nas rozjechała się po szkołach, część poszła na piłkę nożną. Ja na „nogę” się nie zapisałem, bo mnie to wtedy nie „kręciło”. Jednak treningi nauczyły nas jednego - walki i osiąganie wytyczonych celów. Chcąc nie chcąc, pojawił się kolejny punkt rozwoju mianowicie - cele. Nie było drużyny, nie było grania. Pozostał jednak charakter zwycięzcy. W życie wdzierała się luka, która musiała zostać czymś wypełniona. A, że był to czas upadku muru berlińskiego i otwarcia niemieckiej granicy pojawiła się możliwość wyjazdu. Ludzie mówili coś, że „Solidarność”, że sprawy idą w dobrym kierunku, że będzie się żyło lepiej. Nie wiele rozumiałem, ale cieszyłem się na ten wszechobecny optymizm. Jako dzieciakowi źle nie było, a że chciałem być lepiej ubrany, to chciałem. Wiadomo nowa szkoła, nowe wyzwania, znajomości, chęć podobania się koleżankom, których zresztą nie brakowało. A najlepsze to to, że nie obowiązywały mundurki, co mi się niezmiernie podobało. Przez to nie poszedłem do liceum, a do szkoły zawodowej. Tam to była rewia mody, makijaż, mini spódniczki, perfumy, pierwsze papierosy - na które nie było stać. I znów, aby być jakkolwiek zauważonym trzeba było się czymś wyróżniać. Czym. Albo mieć dobre ciuchy, bogatych starych, furę itd. Ja nie miałem nic z tych rzeczy. Za to byłem miłym kolegą z nieprzeciętnymi pomysłami, co docenili uczniowie na koniec ósmej klasy wręczając mi szarfę z napisem „najmilszy ośmioklasista”. Nie powiem, miłe to. Na dodatek tańczyłem „break dance” przy muzyce rap w Domu Kultury i malowałem graffiti, co mamie i policji się nie podobało. Muszę tu wspomnieć, że na początku nasz taneczny duet nazywał się dźwięcznie -„Roxy”, z filmu „Beat street”, co z biegiem czasu przeszło na „Children of street”. Jeśli znasz choć troszkę angielski drogi czytelniku, to znajdziesz odbicie w naszym ówczesnym stanie ducha. Wychowałem się na MTV, w której MTV "Yo Rap's" był dla mnie królem.Wtedy również zajęliśmy pierwsze miejsce w duetach na mistrzostwach polski w ‘89 roku w Chełmnie. Dawno, prawda? To wszystko nic, w porównaniu do tego, czym zajmowałem się po tym. Dziś próbuje sobie przypomnieć i poukładać w całość to, co dziś wydaje się czymś, co nie miało chyba nigdy miejsca. Że wybujała moja fantazja mnie ponosi, jak u pisarza, który notuje wymyśloną, ale jakże wstrzymującą dech w piersiach niesamowitą opowieść. Z tą jedną różnicą, że moja jest prawdziwa.

1 komentarz:

  1. Moim skromnym zdaniem (mam 16 lat) powinien rzucić Pan tego bloga i zabrać się na napisanie książki, która byłaby bestsellerem! Pozdrawiam, Jacek z Łodzi :)

    OdpowiedzUsuń