Wróciwszy z Tokio zaczynaliśmy jakby
wszystko od nowa, jakby nas tam nigdy nie było i jakby już nic nam
nie zagrażało. Wszystko niby w mieście i mieszkaniu było po
staremu, ale samopoczucie mieliśmy lepsze, co dawało nam chęci do
dalszych działań. Gdy Alego nie było, bo jeździł za robotą dla
nas, to mnie krew zalewała, że nic się nie dzieje. Nie znaczy to,
że chciałem codziennie gdzieś się włamywać, ale będąc
jumaczem z krwi i kości ciężko było mi usiedzieć na miejscu.
Wolałem wyjść gdziekolwiek i sobie najumać czegoś, a przy tym
pozwiedzać okolicę – to samo co robiłem w Niemczech, tyle tylko,
że nie hurtowo.
Chodziło mi tylko o jakiekolwiek opuszczenie naszej
klaustrofobicznej dziupli by rozerwać się troszkę podczas
buszowania po supermarketach. Mój wspólas jest z innej parafii
jumackiej i tylko włamania są jego specjalnością, choć jumał
kiedyś również, ale sporadycznie. Dla mnie to był prawdziwy
relaks. On wolał siedzieć w domu, grać w gry wideo i od czasu do
czasu połazić po mieście. Mi to nie wystarczało i ciągnęło jak
wilka do lasu, aby pójść w miasto by dowiedzieć się, gdzie można
ubrać się w dobre ciuchy. Ali tego nie popierał i prosił, abyśmy
dali sobie spokój, bo zaraz coś „wyrąbiemy” tylko dla nas.
Chodziło mu jakiś sklep obuwniczy czy sportowy. Nie chciał abyśmy
ryzykowali, bo wiadomo, że mogli nas przyłapać na czymś, co by mu
strasznie popsuło cały harmonogram wypadów. Pewnie za to nic by
nam nie zrobili, ale sama informacja o nas na policji oraz pobranie
od nas wszystkich danych (odciski, włosy i może dna) martwiła
Alego - tego nie chciał najbardziej. On doskonale wiedział jaka
jest japońska policja, jak drąży temat i, że nawet jak nas
puszczą, to i tak za nami pójdą do samego mieszkania. Niczego by
tam nie znaleźli, ale zaczęliby prowadzić cichą inwigilację. To
mogłoby być równoznaczne z zakończeniem roboty w najlepszym
razie, bądź po prostu natychmiastową wpadką. Bywały dni, że
Ali godził się i szliśmy wszyscy na jumkę w miasto, ale zawsze
chciał być z nami i mieć wszystko na oku. Nie było to zbyt
częstym zjawiskiem, ale zawsze troszkę urozmaicenia wnosiło.
Doznawałem czegoś nowego, uczucia, które niby znajome, a jednak
tam było jakoś inaczej. Jedne co się nie zmienia to to, ile byś
nie „zapakował” – to wszystko jest twoje. Do tego różnorodność
towaru jest inna. Wchodziliśmy do sklepów, gdzie koszulki typu
nike, co wówczas były na „topie” w Polsce, tam były zwykłymi,
najtańszymi koszulkami sportowymi. Leżały one czasem przed sklepem
w wielkim koszu i można było sobie „grzebać” jak w
ciuch-budzie. Chciałem je mieć, choć Ali szybko nas od tego
odwodził mówiąc – chodźcie do środka tam dopiero są super
ciuszki. I to była prawda. Sam w nim jumał od dłuższego czasu -
mówiąc, że to jego sklep. Czuł się w nim jak „ryba w wodzie”
przechadzając się niemal ... jakby to był on jego właścicielem.
Ali był dobrym jumakiem, który często robił sobie pośmiewisko ze
sprzedawców. Ale to zaraz o tym. I gdy byliśmy już w środku, to
muszę przyznać, że ciuszki mieli przeróżne i nie to, co było
akurat modne u nas, ale wysokiej klasy podkoszulki - „Nike Golf”
na przykład, które kosztowały po 500 dolarów za sztukę.
Oczopląsu szło dostać od tej jakości i cen. Przechodziły mnie
ciarki na myśl, że za chwilkę te piękne rzeczy będą w moim
posiadaniu. Nie chcę tu wyjść na faceta, który myśli tylko o
ciuchach – nie, ponieważ było to jak nagroda, która mi się
należała po jumaniu czegoś tylko na zamówienie. A, że człowiek
był wyjątkowy na swój sposób, to i chciał mieć wszystko co
najlepsze i wyjątkowe zarazem. A więc wracając do jumki sklepowej
i numerach jakie Ali wyprawiał, przywróciło mi to wspomnienia z
początków jumy w Berlinie Zachodnim i moim jumackim mentorze, który
miał wrodzony luz jumania.
Raz Ali zrobił coś,
co mnie utwierdziło w tym, że wie co robi i robi to dobrze. W
jednym z marketów ekspedientka rozkładała towar na półkach,
akurat tam gdzie on chciał coś wziąć. Podszedł do niej z jednej
strony i wziął maszynkę elektryczną do golenia, po czy obszedł
ją robiąc jakby obrót chowając pakunek za pazuchę. Po czy stanął
z drugiej strony i grzecznie zapytał, gdzie może znaleźć jakiś
wymyślony na poczekaniu towar. Ona z wielką grzecznością wskazała
mu drogę prawie zaprowadzając go na miejsce. Aby tego było mało,
to kanty tego pudełka były dobrze widoczne zza bluzy. Gdy była już
nasza kolej płacenia w kasie za coś drobnego, to Ali uśmiechnął
się szeroko i dwoma w rękami zastukał kilkakrotnie w nie, jakby
grał na perkusji. Przechodziło to moje najśmielsze oczekiwanie.
Nie wiedziałem czy mam się bać, czy śmiać się z tępoty
obsługi, czy odwagi Alego. Wybrałem to drugie i śmialiśmy się do
rozpuchu, a kasjerka nie wiedziała o co nam chodzi. To było
niewiarygodne, może dlatego, że na niemieckiej jumce nie mogłoby
coś takiego mieć miejsca. Po wyjściu Ali wytłumaczył mi, że
Japończycy nigdy nie interesują się co ty masz pod pazuchą. Może
to wysoki współczynnik wstydu jaki mają w sobie i to, że
normalnie Japończycy pewnie nie jumają zawodowo. Nie wiem i nie
chcę zmyślać, ale takie odniosłem wrażenie. Jak nikt cię nie
zobaczy jak coś za kurtkę chowasz, to możesz być pewny, że nikt
nie będzie sprawdzał, co ci z pod pazuchy wystaje. Jumając w innym
sklepie Ali przestrzegł nas, że kierownik już się z jumaczami
obył i śledził obcokrajowców oraz sprawdzał ich przy wyjściu.
Mówił, że widział jak kilku się „powaliło” i to wszystkich
łapał właśnie on. Fajny towar mieli i mimo, że kierownik łapał,
to my i tak wynosiliśmy co chcieliśmy. Nie było wiele akcji typu
jumy sklepowej, ale te parę numerów i sytuacji zostały mi na
trwałe w pamięci, dając obraz zachowań i mentalności narodu
Japońskiego. Co kraj to obyczaj – czyż nie? Po paru włamaniach
mieliśmy problem z butami dla nas, gdyż wszystko wywalaliśmy od
razu. Poszliśmy więc do obuwniczego, by kupić cokolwiek na kolejny
skok, ale nasze rozczarowanie było kompletne. Takich wielkich
numerów butów po prostu nie można tak łatwo kupić. Obeszliśmy
różne sklepy i nic. I aby w przyszłości nie trzeba było znów
łazić i szukać obuwia, Ali znalazł obuwniczy z rozmiarami
zbliżonymi do naszych i kolejny nasz skok był na…hehe obuwniczy.
Poszedłem sam z Alim, gdyż ja działam bardzo szybko i nadawałem
się do tego idealnie, bo mój wspólas strasznie wszystko analizował
i trwało to zbyt długo. Poszedłem z Alim, otworzyliśmy metalową
zasłonę, drzwi i przeszliśmy się po nim spokojnie by zobaczyć
czy nie ma aby cichego alarmu. Po obejściu go wyszliśmy i
poczekaliśmy 15 minut, obserwując, czy aby ochrona czy policja nie
dostała zgłoszenia o włamaniu. Nic nie podjeżdżało, nikt nie
interesował się, więc spokojnie weszliśmy z powrotem do niego i
ładowaliśmy takie buty, jakie nam się podobały i miały duży
rozmiar oczywiście. Załadowaliśmy kilkanaście worów, butów,
skarpet, wkładek itd., po czym załadowaliśmy do auta i
pojechaliśmy do nas do domu. To był jedyny raz, gdzie przez całą
noc towar leżał w naszym mieszkaniu. Na drugi dzień podzieliliśmy
się zdobytym dobrem i Ali zawinął się na pięcie z wielkim worem
na plecach. I tym oto sposobem sprawa została załatwiona raz a
dobrze. Muszę dodać, że to nie były jakieś proste, klasyczne,
sportowe modele, ale jak zwykle kolorowe – powiedziałbym – z
kosmosu dziwolągi, których ja najbardziej nie lubię. W Polsce bym
w nich na ulicę nie wyszedł, ale tam nie robiło na nikim
specjalnego wrażenia. Tylko ja w głowie widziałem te wszystkie
spojrzenia, głupio się czując. Z czasem przywykłem, ale po dziś
dzień zostałem wierny jedynie starej szkole „Old school”,
której modele nigdy nie znikną, a powiem więcej – historia lubi
się powtarzać i wskrzeszeń zapewne będzie jeszcze wiele.
Poza tym numerem z obuwniczym mieliśmy jedną okoliczność,
która mogłaby skończyć się fatalnie. Mianowicie Ali upatrzył
sobie sklep elektroniczny. Podjechaliśmy jak zawsze w nocy w okolice
sklepu, zrobiliśmy rozeznanie terenu i zabraliśmy się do pracy.
Nie był on do zrobienia na cicho, więc należało go zrobić na
tzw. „wskoka”. Podjechaliśmy pod jego tył i wpadliśmy po
telewizory plazmowe, rozbijając szklane drzwi wejściowe. Alarm wył
niemiłosiernie. Każdy chwycił co było duże i w nogi do auta.
Mieliśmy autko kombi i spokojnie wszystko wchodziło. Należało
szybko się oddalić z miejsca, bo ochrona mogła być już blisko.
Jechaliśmy tak rozglądając się, czy wszystko jest w porządku.
Okazało się, że tak. Zdziwienie nasze było dopiero po dotarciu
pod nasze mieszkanie, gdy z bagażnika wisiał na kablu alarm, który
jeszcze wył i to wcale nie cicho. Do dziś nie wiem jak myśmy go
nie słyszeli. To mógłby być nasz gwóźdź do trumny.
Co do czasu wolnego, spędzanego w
jakiś specjalny sposób zazwyczaj nie było, poza tym wypadem do
Tokio i kilku bliskich wycieczek wokół miasta. Jedno co mi utknęło
z takich wypraw to wyprawa do oceanarium. Zabijcie mnie, ale nie
pamiętam gdzie to się znajdowało. Wyciągając obrazy z pamięci
widzę deszczową pogodę oraz wielkie fale Oceanu Spokojnego – raj
dla serferów. Gdzie właśnie oni, ubrani w kombinezony służące
do utrzymywania temperatury ciała, przygotowywali swoje deski
surfingowe, wesoło rozmawiając przy tym ze sobą zapewne o tym,
jaka frajda ich czeka. Niedaleko wydm wznosił się ogromny budynek,
w którym mieściły się te cuda podwodnego świata. Nie chcę
zajmować się tu szczegółowym opisem, ale parę rzeczy zasługuje
na wspomnienie. Między innymi ogromne akwarium, w którym przez
metrowej grubości szybę oglądaliśmy kawałek oceanu z jego
przepięknymi roślinami i rybami. Jakby człowiek był częścią
podwodnej otchłani. Rekiny dodawały powagi tej niezwykłej
kompozycji. Pierwszy raz widziałem, chyba kraba, którego odnóża
miały chyba ze 4 metry długości. Albo ta szyba tak zniekształcała.
Ale był ogromny i nie mogłem się temu nadziwić. Drugim z
ciekawszych i śmieszniejszych dla mnie momentów były akwaria,
niezbyt duże, ale z różnymi okazami ryb z całego świata, a
pośród nich i naszego poczciwego karpia królewskiego. Napis mówił
mniej więcej o tym, że to ryba egzotyczna i z jakiej części
świata pochodzi. Uśmialiśmy się z tego opisu, wspominając jego
biedny żywot przed wigilią.
Czy zastanowiłeś się, co tak
naprawdę ma tytuł rozdziału na myśli? Wolny czas i juma. Ano
tyle, że w Niemczech to juma była zawodem, a cała reszta wolnym
czasem, zaś w Japonii poszło to o krok do przodu powodując
zepchnięcie jumki do pozycji relaksu. Nie miałem obciążenia
szukaniem produktów najbardziej chodliwych na rynku, jedynie
swobodą wyboru tego co lubię i co mi się podoba. Jest to naprawdę
duży relaks, gdy głowa wytwarza miły stan pobudzenia i euforii
podczas szukania czegoś tylko dla siebie. Jest to troszkę tak, ja
po zakupie nowego ciucha i czekaniu by go wreszcie włożyć na
odpowiednią okazję, która ma nadejść już dziś, a nie możesz
się doczekać lub wymarzonego samochodu i chęci natychmiastowej
przejażdżki. Mózg nie rozróżnia, czy to jest jedno czy drugie.
Jak coś lubisz i powoduje, że cię to naprawdę kręci, to zawsze
będziesz odczuwać miłe mrowienie. Chciałoby się utrzymywać ten
stan jak najdłużej, aż… do momentu nieświadomego uzależnienia.
Zakupoholizm, hazard, obgryzanie paznokci oraz cała reszta, która
nie chce nas wypuścić ze swych szpon. Juma również jest
uzależnieniem, z którym nie zerwiesz o tak. Ale jest granica
wszystkiego i to jakoś od zawsze wiedziałem. Każdy z nas dojdzie
prędzej czy później do tych wielkich wrót. Do bramy, która
otwiera się tylko w jedną stronę. Bramy te mają różną
wysokość, grubość i kolor. I tylko od nas zależy, czy otworzą
się lekko, czy też z mozołem. Należy podjąć prawdziwą decyzję
o przekroczeniu jej i zatrzaśnięciu wszystkiego na dobre za sobą.
Moja była zawsze z żelaza i otwierała
się bardzo niespodziewanie, trzymając mnie za nią, za każdym
razem przez wiele miesięcy. Taka terapia, by wreszcie zerwać z
bycia kimś innym, co miałoby się wiązać z udanym powrotem do
norm społecznych. Najgorsze jest ciągłe przeciwstawianie się temu
i nie stawianie sobie jasnych granic i celów. Takiego konkretnego
słowa – DOŚĆ! Jest to ciężkie, ale nie nieosiągalne. Miałem
okresy wielu zwątpień, ale w podświadomości mówiłem sobie -
choć czasem w to nie do końca wierzyłem, że przyjdzie dzień i
będę musiał pokazać ile jestem wart bez tej całej jumy. Od razu
nienawidziłem tego nadchodzącego okresu. Jak już pisałem,
pierwsze lata były strasznie trudne. Ale człowiek musi dotknąć
„dna”, by się odbić i wylecieć ponad taflę wody, polecieć by
już nigdy nie opaść. Uwierzyć, walczyć, postarać się i
nigdy się nie poddać. Nie poddać się złemu pragnieniu,
miłości do ulubionego zajęcia, ani niczemu, co mogłoby choć o
krok zbliżyć cię do zawrócenia z obranej uczciwej drogi. Nie
jestem jeszcze nad taflą, ale pracuję nad tym. Bo moim żywiołem
jest przecież wiatr. Wiatr, który targał emocjami to w jedną, to
w drugą stronę. Wiatr, który nie pozwalał zbudować prawdziwego,
stałego domu. Wiatr który targał moim i mojej rodziny życiem bez
żadnego ostrzeżenia. Wiatr który nosił imię Juma.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz