poniedziałek, 13 stycznia 2014

Czas wolny i Juma.


Wróciwszy z Tokio zaczynaliśmy jakby wszystko od nowa, jakby nas tam nigdy nie było i jakby już nic nam nie zagrażało. Wszystko niby w mieście i mieszkaniu było po staremu, ale samopoczucie mieliśmy lepsze, co dawało nam chęci do dalszych działań. Gdy Alego nie było, bo jeździł za robotą dla nas, to mnie krew zalewała, że nic się nie dzieje. Nie znaczy to, że chciałem codziennie gdzieś się włamywać, ale będąc jumaczem z krwi i kości ciężko było mi usiedzieć na miejscu. Wolałem wyjść gdziekolwiek i sobie najumać czegoś, a przy tym pozwiedzać okolicę – to samo co robiłem w Niemczech, tyle tylko, że nie hurtowo.
Chodziło mi tylko o jakiekolwiek opuszczenie naszej klaustrofobicznej dziupli by rozerwać się troszkę podczas buszowania po supermarketach. Mój wspólas jest z innej parafii jumackiej i tylko włamania są jego specjalnością, choć jumał kiedyś również, ale sporadycznie. Dla mnie to był prawdziwy relaks. On wolał siedzieć w domu, grać w gry wideo i od czasu do czasu połazić po mieście. Mi to nie wystarczało i ciągnęło jak wilka do lasu, aby pójść w miasto by dowiedzieć się, gdzie można ubrać się w dobre ciuchy. Ali tego nie popierał i prosił, abyśmy dali sobie spokój, bo zaraz coś „wyrąbiemy” tylko dla nas. Chodziło mu jakiś sklep obuwniczy czy sportowy. Nie chciał abyśmy ryzykowali, bo wiadomo, że mogli nas przyłapać na czymś, co by mu strasznie popsuło cały harmonogram wypadów. Pewnie za to nic by nam nie zrobili, ale sama informacja o nas na policji oraz pobranie od nas wszystkich danych (odciski, włosy i może dna) martwiła Alego - tego nie chciał najbardziej. On doskonale wiedział jaka jest japońska policja, jak drąży temat i, że nawet jak nas puszczą, to i tak za nami pójdą do samego mieszkania. Niczego by tam nie znaleźli, ale zaczęliby prowadzić cichą inwigilację. To mogłoby być równoznaczne z zakończeniem roboty w najlepszym razie, bądź po prostu natychmiastową wpadką. Bywały dni, że Ali godził się i szliśmy wszyscy na jumkę w miasto, ale zawsze chciał być z nami i mieć wszystko na oku. Nie było to zbyt częstym zjawiskiem, ale zawsze troszkę urozmaicenia wnosiło. Doznawałem czegoś nowego, uczucia, które niby znajome, a jednak tam było jakoś inaczej. Jedne co się nie zmienia to to, ile byś nie „zapakował” – to wszystko jest twoje. Do tego różnorodność towaru jest inna. Wchodziliśmy do sklepów, gdzie koszulki typu nike, co wówczas były na „topie” w Polsce, tam były zwykłymi, najtańszymi koszulkami sportowymi. Leżały one czasem przed sklepem w wielkim koszu i można było sobie „grzebać” jak w ciuch-budzie. Chciałem je mieć, choć Ali szybko nas od tego odwodził mówiąc – chodźcie do środka tam dopiero są super ciuszki. I to była prawda. Sam w nim jumał od dłuższego czasu - mówiąc, że to jego sklep. Czuł się w nim jak „ryba w wodzie” przechadzając się niemal ... jakby to był on jego właścicielem. Ali był dobrym jumakiem, który często robił sobie pośmiewisko ze sprzedawców. Ale to zaraz o tym. I gdy byliśmy już w środku, to muszę przyznać, że ciuszki mieli przeróżne i nie to, co było akurat modne u nas, ale wysokiej klasy podkoszulki - „Nike Golf” na przykład, które kosztowały po 500 dolarów za sztukę. Oczopląsu szło dostać od tej jakości i cen. Przechodziły mnie ciarki na myśl, że za chwilkę te piękne rzeczy będą w moim posiadaniu. Nie chcę tu wyjść na faceta, który myśli tylko o ciuchach – nie, ponieważ było to jak nagroda, która mi się należała po jumaniu czegoś tylko na zamówienie. A, że człowiek był wyjątkowy na swój sposób, to i chciał mieć wszystko co najlepsze i wyjątkowe zarazem. A więc wracając do jumki sklepowej i numerach jakie Ali wyprawiał, przywróciło mi to wspomnienia z początków jumy w Berlinie Zachodnim i moim jumackim mentorze, który miał wrodzony luz jumania. Raz Ali zrobił coś, co mnie utwierdziło w tym, że wie co robi i robi to dobrze. W jednym z marketów ekspedientka rozkładała towar na półkach, akurat tam gdzie on chciał coś wziąć. Podszedł do niej z jednej strony i wziął maszynkę elektryczną do golenia, po czy obszedł ją robiąc jakby obrót chowając pakunek za pazuchę. Po czy stanął z drugiej strony i grzecznie zapytał, gdzie może znaleźć jakiś wymyślony na poczekaniu towar. Ona z wielką grzecznością wskazała mu drogę prawie zaprowadzając go na miejsce. Aby tego było mało, to kanty tego pudełka były dobrze widoczne zza bluzy. Gdy była już nasza kolej płacenia w kasie za coś drobnego, to Ali uśmiechnął się szeroko i dwoma w rękami zastukał kilkakrotnie w nie, jakby grał na perkusji. Przechodziło to moje najśmielsze oczekiwanie. Nie wiedziałem czy mam się bać, czy śmiać się z tępoty obsługi, czy odwagi Alego. Wybrałem to drugie i śmialiśmy się do rozpuchu, a kasjerka nie wiedziała o co nam chodzi. To było niewiarygodne, może dlatego, że na niemieckiej jumce nie mogłoby coś takiego mieć miejsca. Po wyjściu Ali wytłumaczył mi, że Japończycy nigdy nie interesują się co ty masz pod pazuchą. Może to wysoki współczynnik wstydu jaki mają w sobie i to, że normalnie Japończycy pewnie nie jumają zawodowo. Nie wiem i nie chcę zmyślać, ale takie odniosłem wrażenie. Jak nikt cię nie zobaczy jak coś za kurtkę chowasz, to możesz być pewny, że nikt nie będzie sprawdzał, co ci z pod pazuchy wystaje. Jumając w innym sklepie Ali przestrzegł nas, że kierownik już się z jumaczami obył i śledził obcokrajowców oraz sprawdzał ich przy wyjściu. Mówił, że widział jak kilku się „powaliło” i to wszystkich łapał właśnie on. Fajny towar mieli i mimo, że kierownik łapał, to my i tak wynosiliśmy co chcieliśmy. Nie było wiele akcji typu jumy sklepowej, ale te parę numerów i sytuacji zostały mi na trwałe w pamięci, dając obraz zachowań i mentalności narodu Japońskiego. Co kraj to obyczaj – czyż nie? Po paru włamaniach mieliśmy problem z butami dla nas, gdyż wszystko wywalaliśmy od razu. Poszliśmy więc do obuwniczego, by kupić cokolwiek na kolejny skok, ale nasze rozczarowanie było kompletne. Takich wielkich numerów butów po prostu nie można tak łatwo kupić. Obeszliśmy różne sklepy i nic. I aby w przyszłości nie trzeba było znów łazić i szukać obuwia, Ali znalazł obuwniczy z rozmiarami zbliżonymi do naszych i kolejny nasz skok był na…hehe obuwniczy. Poszedłem sam z Alim, gdyż ja działam bardzo szybko i nadawałem się do tego idealnie, bo mój wspólas strasznie wszystko analizował i trwało to zbyt długo. Poszedłem z Alim, otworzyliśmy metalową zasłonę, drzwi i przeszliśmy się po nim spokojnie by zobaczyć czy nie ma aby cichego alarmu. Po obejściu go wyszliśmy i poczekaliśmy 15 minut, obserwując, czy aby ochrona czy policja nie dostała zgłoszenia o włamaniu. Nic nie podjeżdżało, nikt nie interesował się, więc spokojnie weszliśmy z powrotem do niego i ładowaliśmy takie buty, jakie nam się podobały i miały duży rozmiar oczywiście. Załadowaliśmy kilkanaście worów, butów, skarpet, wkładek itd., po czym załadowaliśmy do auta i pojechaliśmy do nas do domu. To był jedyny raz, gdzie przez całą noc towar leżał w naszym mieszkaniu. Na drugi dzień podzieliliśmy się zdobytym dobrem i Ali zawinął się na pięcie z wielkim worem na plecach. I tym oto sposobem sprawa została załatwiona raz a dobrze. Muszę dodać, że to nie były jakieś proste, klasyczne, sportowe modele, ale jak zwykle kolorowe – powiedziałbym – z kosmosu dziwolągi, których ja najbardziej nie lubię. W Polsce bym w nich na ulicę nie wyszedł, ale tam nie robiło na nikim specjalnego wrażenia. Tylko ja w głowie widziałem te wszystkie spojrzenia, głupio się czując. Z czasem przywykłem, ale po dziś dzień zostałem wierny jedynie starej szkole „Old school”, której modele nigdy nie znikną, a powiem więcej – historia lubi się powtarzać i wskrzeszeń zapewne będzie jeszcze wiele. Poza tym numerem z obuwniczym mieliśmy jedną okoliczność, która mogłaby skończyć się fatalnie. Mianowicie Ali upatrzył sobie sklep elektroniczny. Podjechaliśmy jak zawsze w nocy w okolice sklepu, zrobiliśmy rozeznanie terenu i zabraliśmy się do pracy. Nie był on do zrobienia na cicho, więc należało go zrobić na tzw. „wskoka”. Podjechaliśmy pod jego tył i wpadliśmy po telewizory plazmowe, rozbijając szklane drzwi wejściowe. Alarm wył niemiłosiernie. Każdy chwycił co było duże i w nogi do auta. Mieliśmy autko kombi i spokojnie wszystko wchodziło. Należało szybko się oddalić z miejsca, bo ochrona mogła być już blisko. Jechaliśmy tak rozglądając się, czy wszystko jest w porządku. Okazało się, że tak. Zdziwienie nasze było dopiero po dotarciu pod nasze mieszkanie, gdy z bagażnika wisiał na kablu alarm, który jeszcze wył i to wcale nie cicho. Do dziś nie wiem jak myśmy go nie słyszeli. To mógłby być nasz gwóźdź do trumny.
Co do czasu wolnego, spędzanego w jakiś specjalny sposób zazwyczaj nie było, poza tym wypadem do Tokio i kilku bliskich wycieczek wokół miasta. Jedno co mi utknęło z takich wypraw to wyprawa do oceanarium. Zabijcie mnie, ale nie pamiętam gdzie to się znajdowało. Wyciągając obrazy z pamięci widzę deszczową pogodę oraz wielkie fale Oceanu Spokojnego – raj dla serferów. Gdzie właśnie oni, ubrani w kombinezony służące do utrzymywania temperatury ciała, przygotowywali swoje deski surfingowe, wesoło rozmawiając przy tym ze sobą zapewne o tym, jaka frajda ich czeka. Niedaleko wydm wznosił się ogromny budynek, w którym mieściły się te cuda podwodnego świata. Nie chcę zajmować się tu szczegółowym opisem, ale parę rzeczy zasługuje na wspomnienie. Między innymi ogromne akwarium, w którym przez metrowej grubości szybę oglądaliśmy kawałek oceanu z jego przepięknymi roślinami i rybami. Jakby człowiek był częścią podwodnej otchłani. Rekiny dodawały powagi tej niezwykłej kompozycji. Pierwszy raz widziałem, chyba kraba, którego odnóża miały chyba ze 4 metry długości. Albo ta szyba tak zniekształcała. Ale był ogromny i nie mogłem się temu nadziwić. Drugim z ciekawszych i śmieszniejszych dla mnie momentów były akwaria, niezbyt duże, ale z różnymi okazami ryb z całego świata, a pośród nich i naszego poczciwego karpia królewskiego. Napis mówił mniej więcej o tym, że to ryba egzotyczna i z jakiej części świata pochodzi. Uśmialiśmy się z tego opisu, wspominając jego biedny żywot przed wigilią.
Czy zastanowiłeś się, co tak naprawdę ma tytuł rozdziału na myśli? Wolny czas i juma. Ano tyle, że w Niemczech to juma była zawodem, a cała reszta wolnym czasem, zaś w Japonii poszło to o krok do przodu powodując zepchnięcie jumki do pozycji relaksu. Nie miałem obciążenia szukaniem produktów najbardziej chodliwych na rynku, jedynie swobodą wyboru tego co lubię i co mi się podoba. Jest to naprawdę duży relaks, gdy głowa wytwarza miły stan pobudzenia i euforii podczas szukania czegoś tylko dla siebie. Jest to troszkę tak, ja po zakupie nowego ciucha i czekaniu by go wreszcie włożyć na odpowiednią okazję, która ma nadejść już dziś, a nie możesz się doczekać lub wymarzonego samochodu i chęci natychmiastowej przejażdżki. Mózg nie rozróżnia, czy to jest jedno czy drugie. Jak coś lubisz i powoduje, że cię to naprawdę kręci, to zawsze będziesz odczuwać miłe mrowienie. Chciałoby się utrzymywać ten stan jak najdłużej, aż… do momentu nieświadomego uzależnienia. Zakupoholizm, hazard, obgryzanie paznokci oraz cała reszta, która nie chce nas wypuścić ze swych szpon. Juma również jest uzależnieniem, z którym nie zerwiesz o tak. Ale jest granica wszystkiego i to jakoś od zawsze wiedziałem. Każdy z nas dojdzie prędzej czy później do tych wielkich wrót. Do bramy, która otwiera się tylko w jedną stronę. Bramy te mają różną wysokość, grubość i kolor. I tylko od nas zależy, czy otworzą się lekko, czy też z mozołem. Należy podjąć prawdziwą decyzję o przekroczeniu jej i zatrzaśnięciu wszystkiego na dobre za sobą.
Moja była zawsze z żelaza i otwierała się bardzo niespodziewanie, trzymając mnie za nią, za każdym razem przez wiele miesięcy. Taka terapia, by wreszcie zerwać z bycia kimś innym, co miałoby się wiązać z udanym powrotem do norm społecznych. Najgorsze jest ciągłe przeciwstawianie się temu i nie stawianie sobie jasnych granic i celów. Takiego konkretnego słowa – DOŚĆ! Jest to ciężkie, ale nie nieosiągalne. Miałem okresy wielu zwątpień, ale w podświadomości mówiłem sobie - choć czasem w to nie do końca wierzyłem, że przyjdzie dzień i będę musiał pokazać ile jestem wart bez tej całej jumy. Od razu nienawidziłem tego nadchodzącego okresu. Jak już pisałem, pierwsze lata były strasznie trudne. Ale człowiek musi dotknąć „dna”, by się odbić i wylecieć ponad taflę wody, polecieć by już nigdy nie opaść. Uwierzyć, walczyć, postarać się i nigdy się nie poddać. Nie poddać się złemu pragnieniu, miłości do ulubionego zajęcia, ani niczemu, co mogłoby choć o krok zbliżyć cię do zawrócenia z obranej uczciwej drogi. Nie jestem jeszcze nad taflą, ale pracuję nad tym. Bo moim żywiołem jest przecież wiatr. Wiatr, który targał emocjami to w jedną, to w drugą stronę. Wiatr, który nie pozwalał zbudować prawdziwego, stałego domu. Wiatr który targał moim i mojej rodziny życiem bez żadnego ostrzeżenia. Wiatr który nosił imię Juma.

















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz