środa, 9 października 2013

Z Polski do Japonii.

27.03.2002 r.


I tak po wielu latach spędzonych na jumce w Niemczech, nie ominęło mnie również prawo karne mojej ojczyzny – Polski. Nie będę tu się rozwijał nad tym, gdyż jest to materiał, co najmniej na kolejną książkę. A nie chcę na razie tego robić, gdyż po pierwsze, wielu moich kolegów już tam była, a po wtóre, kolejna partia prędzej czy później trafi, więc sami sobie zobaczą jak tam jest. Choć to już nie to samo, co było kiedyś. Wszystko się zmienia i my też próbowaliśmy się wówczas zmieniać, rozwijać. Niestety nie poszło to w kierunku pracy na etacie i pielęgnowaniu gniazdka rodzinnego. Poszło tak daleko w drugą stronę, że to, co piszę, to tylko znów chyba moja chora psychika wymyśla kolejny rozdział mojego twórczego (czyt. jumackiego) życia. Od tamtego czasu minęło sześć lat. W więzieniu to szmat czasu, na wolności zaś krótki kawałek. Ta książka, jeśli mam prawo tak o tym materiale mówić, będzie o dwóch Polakach na końcu świata, czyli o polskiej jumie w Japonii.


A więc kolejna pauza w moim życiu miała na imię „dwa lata” i była spowodowana jednym tylko głupim słowem przez właściciela sklepu ze sprzętem RTV i biżuteriom. Zapytałem sprzedawcę, czy nie opowiedziałby mi czegoś więcej na temat nowego sprzętu stereo firmy „sony”, który miał zresztą na stanie. W tym samym też czasie wtrącił się szef i powiedział do swojego pracownika - „nie tłumacz mu, bo on i tak nie kupi”. Po tych słowach, ktoś mu „się wpieprzył” nocą do sklepu i wyniósł pół towaru. On nawet o tym nie wie, dlaczego się to stało, a ja nie zamierzam mu tego mówić. Popłyną chłop na grubą sumkę i już rzeczywiście przestał mnie ten sprzęt interesować. Jak to ja mówię…po prostu życie. Trzeba uważać, co i do kogo się mówi. Teraz się można z tego pośmiać, ale przy wyroku było troszkę smutniej. Daliśmy radę i życie kręci się dalej. A więc trafiłem do polskiego więzienia i jak to już parokrotnie było, spotykasz się z ludźmi z branży i zamiast się resocjalizować, pogłębisz się tylko. Tracąc wizję spokojnego, normalnego i w miarę uczciwego życia. I również i w tym przypadku nie było inaczej. Znów zrządził zbieg okoliczności i trafiłem na podwójną celę z gościem z Warszawy. Jak już wcześniej pisałem nigdy nie podam czyjegoś imienia, nazwiska, czy ksywy. Więc nazwijmy go Waldek. Waldek nie był „zwykłasem”. To znaczy nie pasował do tego miejsca jakoś. Pracował na menedżerskim stanowisku w IBM, gdzie czytał CV ludzi i ich rekrutował do firmy. Tu należy się krótka anegdota jak on to robił. Nie czytał oczywiście wszystkich CV, bo było to fizycznie niemożliwe. Nie da rady tego zrobić, jeżeli tyle ich codziennie napływało. Jeżeli nie miało się znajomego, co mógłby jakoś podpowiedzieć, kogo wziąć, to bierze się wszystkie CV w rękę i rzuca do góry. To, co zostanie na biurku przegląda się i najlepsze wybiera. Ot taka wzmianka, abyście byli świadomi tego, że nawet najlepsze CV może nie zostać zauważone. Wróćmy to tematu. Waldek nie należał do subkultury grypsujących, ale to nie przeszkadzało w bliższym się poznaniu i pogadaniu o tym wszystkim, co się nam przytrafiało. Ja mu o jumce, przewozie, handlu, a on mi o tym jak pracował w IBM i jak to zszedł na swoją drogę, czyli loty do Nepalu po haszysz. A że byliśmy sami, to człowiek często nie śpał po nocach opowiadając drugiemu dogłębnie o swojej profesji. Mógłby ktoś tu powiedzieć, co za nierozwaga, przecież nie znasz gościa i mu wszystko mówisz? A może to kapuś? W moim przypadku to nie miało znaczenia, bo nie byłem ani w grupie przestępczej ani nie siedziałem za narkotyki czy broń.
Byłem sam i moją opowieść mógłby posłuchać nawet sam naczelnik i tak niczego by to nie zmieniło. Bo moim terenem od dziecka były Niemcy. A co za miedzą się działo wtedy naszej policji to nie obchodziło. Na ich terenie chcieli mieć spokój. Zawsze mieli, no… poza tym jednym razem. I tak czas leciał, a my zaczynaliśmy się coraz lepiej poznawać. Nie wiem do końca, czy on kogoś „dawał” czy nie, ale miałem tam taki spokój, że nie chciało mi się dochodzić prawdy i robić zadymy. Nie poszedłem do puchy robić kariery, więc chciałem w spokoju odleżeć swoje i wziąć się z powrotem do roboty. I Waldek opowiadał te swoje historyjki o Nepalu, werbowaniu ludzi i przemycie towaru do kraju. Jak to po powrocie z bardzo grubym portfelem chodził po ulicach i czuł się jak „Król” spoglądając na ludzi z przytępionym wzrokiem jadących rano do pracy autobusem, gdy on siedział w swoim nowiutkim aucie jadąc na siłownie, basen. Wielkości jego słów dodawało to, że był z największego polskiego miasta, gdzie życie toczy się innym tempem jak choćby w Szczecinie. Tak barwnie to robił. Był bardzo wczuty w opowiadanie, potrafił dobierać słowa, co jeszcze potęgowała izolacja oraz blask latarni świecącej przez kraty. Jak człowiek tak słucha patrząc przez okno na wolność, obraz staje się bardzo wyraźny. Mózg zaczyna chłonąć wszystko jak gąbka i powoli się nakręca na to wszystko. Już nie tylko pragnie wolności, a powrotu do akcji i posmakowania świata. Waldek nie siedział bezczynnie. Żona przysyłała mu różne gazety ekonomiczne, studiował giełdę no i czytał to wszystko głównie po angielsku. To wtedy po raz pierwszy wpadłem na pomysł uczenia się tego języka. Czasu było dużo, tylko tyle, że samemu czasem się nie chce uczyć tak na sucho. Gdzie wokoło jest praktycznie tylko jeden facet, który umiał go na wysokim poziomie. Ale ta jego postawa i otoczka tego co robił sprawiało, że mi się chciało i zacząłem myśleć niby globalnie. Waldek odblokowywał we mnie pewne ukryte rejony. Po prostu kolejny raz marzyliśmy i obrazowaliśmy sobie siebie zarobionych po uszy. Znów zamiast przestać iść w tym kierunku, jakaś niewidzialna siła pchała mnie do tego. Pchała mnie moja podświadomość, dlatego, że codziennie nakręcaliśmy się, delektując się każdym słowem z tego tematu. Oczywiście nie chciałem robić tego co on, bo narkotyki mnie nie interesowały, choć pieniądze z tego są ogromne. Myślałem oczywiście o jumce, z tym razem gdzieś na innym terenie. Gdzie miałbym zupełnie czyściuteńkie dokumenty, bo łatwo można było przekalkulować i osobiście zobaczyć, jakie są tego konsekwencje wejścia w inny biznes jak juma. Za dużo osób, długie śledztwo i do tego wysoka kara, a złodzieje zawsze mieli najlepiej. Zawsze jakoś sędziowie na wokandzie bez problemu zawieszali resztę kary. Jako przykład podam siebie. Mi z 2 lat od razu zawiesili pół roku, a ziomek za narkotyki nie dostał nawet 3 miesięcy z wyroku 3 letniego. Dzięki narkotykom złodziejstwo stało się jakby mniej ciężkim przestępstwem tzn. zszedł na dalszy plan. Dlatego nigdy nie ciągnęło mnie do dilerki, choć jak kasy nie ma to kusi i to strasznie. A po wyjściu i tak mi śledczy powiedział, że jak będę „dilował”, to moje akta i tak do niego na biurko trafią i, że od razu będzie wiedział, czy się za to wziąłem. A w tym czasie wszyscy się przebranżowili z jumki na handel dragami. Jakoś mnie to ominęło, choć wtedy mój - jakby mogło się wydawać - najlepszy kolega był jednym z lepiej zarabiających na tym. A ja się z nim „bujałem” i poznałem to środowisko również dość dobrze. Więc wiedziałem, co by było gdyby…

I tak z Waldkiem spędziłem pół roku na „śledczaku” delektując się jego opowieściami. Dzieląc się nimi ze „wspólasem” z tego numeru RTV. Tylko, że on leżał w tym czasie za inny numer, bo od mojej sprawy został „odbity”(czyt. niezwiązany ze sprawą), a traf chciał, że go wrzucili na mój pawilon i razem na spacerniak chodziliśmy codziennie. I tak przy okazji nieświadomie i jego werbowałem. Nasze drogi z Waldkiem się rozeszły, ale na krótko, jak się możecie domyśleć. Ja po roku spędzonym w areszcie śledczym zakończyłem swoje wielokrotne wyjazdy do sądu. Zapadł wyrok i dwie możliwości. Dać sobie spokój i zgodzić się z wyrokiem, z możliwością wyjścia do uprawomocnienia się go. Co dawało nawet parę miesięcy wolności lub nie zgadzać się, złożyć odwołanie i wrócić na „śledzczak”. Na jedno by wychodziło co do okresu „leżenia”, z tą różnicą, że już jako karny z możliwością przewiezienia do innego kryminału, w którym są już lżejsze warunki (P2). Nazywa się to „półotworek”, bo większość dnia „furty” (drzwi) są otwarte z możliwością pojechania na „otworek”, gdzie jest już jak na kolonii (P3). Miałem już dość siedzenia przez 23 godziny na dobę w zamknięciu, do domu chciałem. Nałykać się tego wszystkiego, pojeść domowych przysmaków, pokochać się z żoną, uściskać dzieciaka, spotkać znajomych itd. Tego wszystkiego, co ma się na co dzień, a tak się nie docenia. Pragnąłem normalności, co w moim znaczeniu oznaczało - moją „normalność”. I tak też się stało. Sędzina wypuściła mnie na uprawomocnienie. Do tego złożyła się identyczna sytuacja z moim wspólnikiem. Do tego Waldek również został zwolniony za kaucją i musiał tylko z Warszawy do Szczecina na sprawy się co jakiś czas wstawiać. Jednym słowem mówiąc – jakby los tak chciał. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Waldek zadzwonił do swojego znajomego, co jak się później dowiedziałem, był już kiedyś w Japonii. Ten znajomy, powiedzmy, że ma na imię Marek, zadzwonił któregoś czasu do mnie i powiedział, że ma znajomego w Japonii i że można nieźle zarobić. Przemyty czegokolwiek nie wchodziły w rachubę. A na dodatek to on opłaca przelot, jedzenie i zakwaterowanie, czyli żadne koszty nas nie interesowały, jedynie praca i czysty zysk. Długo rozmyśleliśmy z moim wspólasem nad tym wszystkim. I doszliśmy do wniosku, że lepiej pojechać i zarobić troszkę i wrócić z kasą z powrotem do Polski. Chodziło o uregulowanie rachunków i spłaty zadłużeń, które się uzbierały przez rok mojego siedzenia. Wyrok by się uprawomocnił i po paru miesiącach wrócilibyśmy odbywać resztę kary. Z pieniędzmi siedzi się o wiele wygodniej. Nie ma człowiek presji i nie stresuje się tak, że rodzina nie ma co do garnka włożyć. I taki był plan. Jednak nie wyjechaliśmy razem. Wspólas poleciał pierwszy zbadać teren i dać mi znać jak to wszystko wygląda i czy jest sens tam być. Zresztą miał większe doświadczenie ode mnie. Dzwonił do mnie co tydzień i zdawał relację z pobytu i numerów jakie robią. Mówił mi, że czeka na mnie, bo razem to pójdzie lepiej, no i to zawsze bezpieczniej z ziomalem, a robota nie jest ciężka. Podjąłem decyzję wyjazdu. Po 3 tygodniach pojechałem do Poznania do Marka, poszliśmy do biura podróży i Marek kupił mi lot do Tokio i z powrotem po 3 miesiącach. Wylot z Warszawy Lufthansą do Frankfurtu nad menem, a potem tego samego dnia o 20.30 liniami „ANA” do Tokio. Nie obawiałem się, gdyż pewny, pełen zaufania człowiek już tam był. Wróciłem do domu spakowałem się i pojechałem. Miałem wrócić za 3 miesiące… jednak zostałem tam całe 8 razy dłużej. Był to dobry okres wyjazdu z tego powodu, że rozpoczynały się mistrzostwa świata w piłce nożnej Korea- Japonia 2002. Łatwo więc było podczas jakiejkolwiek kontroli powiedzieć o cel lotu i nikt nie mógł tego podważyć. Do Warszawy pojechałem pociągiem i przy okazji odwiedziłem Waldka oraz jednego z ziomali, z którym siedziałem w Niemczech, a który nie chciał już nic robić i wziął się za legalny biznes w reklamie. Waldek powiedział mi jedną z ciekawostek, że w jego bloku i klatce mieszka Janosik. Janosik? – zapytałem.
Ano Janosik, ten słynny aktor – Marek Perepeczko. Poniekąd podobna profesja. Czułem się wtedy jak taki wybrany z wielu, którym mógł Waldek tą robotę zaoferować. Już Warszawa powoduje, że człowiek widzi jaki jest nie obyty, ci ludzie różnych narodowości mówiący różnymi językami. Latający w różne zakątki świata, dla których taki stan rzeczy jest normalnością, a nie wydarzeniem życia. Coś, co dla nich jest normalne, na terenie gdzie mieszkam, byłoby nie z tego świata. Mówię oczywiście o roku 2002, gdzie latanie wszystkich wszędzie nie było tak powszechne jak dziś. I muszę przyznać, że jest to bardzo miłe uczucie, nawet, gdy się tylko udaje światowca. Wiadomo - „miło jest być kimś ważnym, ale ważniejsze jest być kimś miłym” – nie pamiętam kto to powiedział, ale do mnie to pasuje. Uśmiechem nadrabiałem brak ogłady aniżeli zgrywaniem się, jaki to ja jestem ważny gość. Nigdy mi na tym nie zależało. Może gdybym wtedy władał paroma językami, jak to ma miejsce dziś, to może. Bez języka ciężko udawać kogoś, kim się nie jest, a do tego wygląda to tak prostacko. Czasem widać Polaków jak wracają z zagranicy, drą te przepite mordy, ubrani na chińskim rynku, nie znają języków i twierdzą, że jak zapłacili to im wszystko wolno. A po pierwszym miesiącu jak wracają z jakimś zarobkiem, to tak jakby w totka wygrali. Mam nadzieję, że kiedyś się to zmieni…i oby w tą lepszą stronę. Na lotnisku „Okęcie” nic wielce specjalnego się nie wydarzyło. Normalna kontrola paszportowa, sprawdzenie bagaży i wejście na terminal. Po tym wejście na pokład i czekanie odlotu, pierwszego zresztą odlotu w moim życiu…samolotem oczywiście, bo inne „loty” już wcześniej miałem. Pierwszy start jest czymś niezapomnianym, ta niepewność, jak to jest, czy szybko się wzbije i czy na pewno dolecimy. Bo patrząc na te tony, ciężko sobie wyobrazić, aby taka kupa stali mogła w ogóle latać. Jednak samolot staje na pasie, chwilkę czeka, silniki zaczynają nabierać mocy, podnosi się ich ryk i gwałtownie rusza, jakby niewiele ważył. Trzęsie nim okropnie i po paru sekundach dziwne uczucie przeszywa wnętrze i samolot się ostro wzbija. Nie pokazuje człowiek oczywiście swojego zdenerwowania, choć serce łomocze jak oszalałe. Wyobrażamy sobie, co by było gdyby nagle zaczął spadać, choć te myśli staramy się odłożyć na bok. Boimy się, a mimo to wsiadamy, wierząc kapitanowi i obsłudze naziemnej. Choć pierwszy lot trwał 2 godziny, to nie wiedziałem co myśleć o tym wszystkim. Czy ja, aby dobrze robię lecąc tam? Co ja tam zastanę, czy to jest aby na ziemi? Nie mogłem sobie tego rozsądnie w całość poskładać. Co tam - wóz albo przewóz. A jak uda nam się naprawdę dobrze zarobić, to co wtedy powiesz? A jeśli nie. Mętlik w głowie miałem straszny, bo zawsze boimy się nieznanego. I tak doleciałem do Frankfurtu. To nie jest jakieś małe tam lotnisko, ale ogromny międzynarodowy port, z którego leci się dosłownie wszędzie. W takie rejony świata, że ciężko sobie przypomnieć miejsce, w którym się to znajduje. Połowa nazw na tablicy odlotów nic mi nie mówiła, a jeśli już coś, to tylko znałem ze słyszenia. Gra w „państwa – miasta” się kłaniała. Jak już wcześniej wspomniałem spędziłem parę godzin na międzylądowaniu i miałem okazję przez dłuższą chwilę poobserwować życie wielkiego lotniska. Wszystko wtedy tak strasznie mnie interesowało, jakbym od nowa się uczył. Jakbym od nowa stawał się człowiekiem, który coś znaczy.

Widziałem ogromne samoloty stertujące i lądujące dosłownie co parę minut. Nie takie małe, jakim przed chwilką przyleciałem, ale ogromne Jumbo-jety. Aż mnie w gardle ściskało i nie mogłem się na to napatrzeć. Taki byłem głodny wrażeń i tej ziemi mlekiem i miodem płynącej. Przyszła wreszcie godzina mojego lotu. Udałem się do „gate’u”, obsługa sprawdziła jeszcze raz bilet i paszport i wio na pokład. To był jeden z tych wielkich Jumbo i znów poczułem dreszczyk emocji i porównanie, czy aby tak samo się wzbija i lata jak ten mały 737? Znalazłem, miejsce w środkowym rzędzie, a wspomnę, że przy oknach siedzą trzy osoby potem rząd środkowy z czterema siedzeniami i z drugiej strony również rząd trzech siedzeń. Przed twarzą na początku rzędów wielki monitor, na którym pokazują tor i szybkość lotu, w jakim miejscu się znajdujemy i z jaką prędkością się poruszamy. Jak już mówiłem wyleciałem z Frankfurtu o 20.30 więc ludzie pospuszczali zasłony, stewardesa podawała jedzonko i picie. Po tym zaciemniono światło i wszyscy drzemali. Co mnie zaskoczyło to to, że stewardesy były tylko japonkami z nieskazitelnym zachowaniem, uśmiechem i chęcią niesienia pomocy w najbłahszych sprawach. Do tego wnętrze samolotu czyściuteńki i pachnące, co od razu robiło się komfortowo człowiekowi. Wszystko na najwyższym poziomie obsługi oraz to, że czuło się od razu różnicę w mentalności i w systemie pracy i hierarchii. Muszę przyznać, robiło to ogromne wrażenie. I tak mijały długie godziny, walczyłem ze snem, aby delektować się tym lotem, ale nie dało rady. My lecieliśmy na wschód zaś słoneczko „okrążało” ziemię z drugiej strony. Mieliśmy się dopiero razem spotkać w Tokio. Spało się niewygodnie, siedzenia jakieś małe i do tego w ogóle nie trzęsło. Jakbyśmy stali gdzieś na lotnisku z boku i tylko udawali, że lecimy. A przemierzaliśmy całą Rosję i tylko teren Rosji w szerz - Moskwa, Ural itd. Aż wreszcie nadszedł czas pobudki i śniadanka. Od nowa zamieszanie, stewardesy jak małe robociki latały pomiędzy rzędami serwując to, na co ktoś miał ochotę. Ja jeszcze nie miałem chęci na japońską kuchnię, jak ja to mówię „na wynalazki”, więc tradycyjnie zjadłem kurczaka, choć i tak podali go po japońsku. Przed jedzeniem gorący lekko wilgotny ręcznik dla utrzymania toalety i czystości. Po całym tym zamieszaniu przyszedł czas na wypełnianie deklaracji. Nie rozumiałem wtedy jeszcze angielskiego, a tam wszystko było właśnie po angielsku i japońsku. Całe szczęście, że obok mnie siedziała japońska studentka germanistyki, to podpowiedziała mi gdzie i co mam wpisać w deklarację. To i wypisałem, nie podając oczywiście całej prawdy, no bo jak. Zapieliśmy pasy i zaczęliśmy podchodzić do lądowania. Wszystko jak poprzednim razem, bez większych różnic. Wychodząc z samolotu ludzie jak mrówki szli cicho jeden za drugim do specjalnej kolejki, a stewardesy wręczały pocztówki z wizerunkiem samolotu, którym lecieliśmy, którą od razu wysłałem do żony.

We Frankfurcie szedłem korytarzami do odprawy, w Japonii funkcjonowała lotniskowa kolejka. Tak wielkie jest lotnisko „Narita” w Tokio. Jest to lotnisko międzynarodowe, zaś „Haneda” służy lotom krajowym. Z tego co słyszałem, to budują kolejne na specjalnie wybudowanej sztucznej nawierzchni zabierając miejsce wodzie. Podjechaliśmy kawałek i wszyscy udali się w dół po takich ogromnych schodach. Tam było całe stanowisko odpraw. A było tego sporo. Ustawiłem się do jednej z kolejek jakby nigdy nic i czekam swojej kolejki, myśląc, co mnie tam zaraz spotka. Nadeszła moja kolej. Daję paszport, Japończyk patrzy w niego potem na mnie ze 3 razy, zerknął w deklarację, wbił pieczątkę z wizą i życzył miłego pobytu. Pomyślałem, że najgorsze mam już za sobą. Po nim, z jakieś dwadzieścia metrów stał celnik. Swoją torbę na stół kładę i czekam. On zmierzył mnie wzrokiem od dołu do góry i dał książeczkę z wypisanymi punktami czego nie wolno wwozić. Obejrzałem ją i mu ją oddałem sugerując, że nic z tego asortymentu nie posiadam. On nacisnął i wyleciało nagle z czterech celników jeszcze, co mnie zdziwiło i zastanowiło zarazem. Poprosił mnie bym się z nimi udał, zrobiłem jak kazali. Poszedłem do pokoju i zapytali, tak zapytali, czy mogą zerknąć do torby, na co ja ze zdziwieniem, że - proszę. Przeszukali i nic nie znaleźli takiego.
Potem poprosili mnie czy mogą, tak czy mogą, mnie przeszukać, na co ja beż większego zdziwienia pozwoliłem. Przez tyle lat do Niemiec jeździłem i nikt mnie nigdy nie zapytał, czy może mnie zrewidować, a czasem nawet po głowie się dostało za próbę dowiedzenia się o co chodzi. No, ale to Rzesza. Jeden z nich kazał mi zdjąć buty i szukali „dziury w całym”, oczywiście niczego nie znajdując. Popatrzeli po sobie, spakowali resztę do torby i za powstałe niedogodności zaczęli się w pas kłaniać i przepraszać za to zajście. Patrzyłem na to z niedowierzaniem i nie mogłem zrozumieć, co oni wyprawiają. Uśmiechnąłem się i chyba powiedziałem po niemiecku, „dlaczego mnie przepraszacie, przecież to wasza praca, obowiązek”. Wyszedłem stamtąd i udałem się do wyjścia, gdzie miał czekać już mój wspólnik. Wychodzę rozglądam się i rzeczywiście stoi na środku wielki chłop i macha ręką. Uśmiechnąłem się, podszedłem do niego i uściskaliśmy się jak bracia. Odprowadził mnie do samochodu, w którym siedział jakiś ciemny gościu. Wsiadłem do tyłu, wspólas do przodu. I pojechaliśmy w jakimś mi nieznanym kierunku. Jechaliśmy z dobrą godzinę i dojechaliśmy na miejsce. Jak się okazało było to miasteczko Mito w prefekturze Ibaraki oddalone jakieś 150 km od stolicy. Nie rozmawiałem z typem zza kierownicy, bo ja po angielsku słabo, a on w ogóle po niemiecku. Dobrze, że mój wspólas coś z anglika rozumiał, bo zagorzały z niego gracz gier video. Tylko mi się przedstawił, jako Ali. Zawiózł nas pod dom i wraz ze wspólasem wysiedliśmy i udaliśmy się do malutkiej kawalerki. Nie spodziewałem się takich warunków. Mały pokoik, o ścianę oparte 2 materace i na ziemi dwie pościele, szafa, prysznic i kuchenka długa na 1,5 metra, nie zapominając o grze video. Mito jest stolicą prefektury Ibaraki, w centralnej części Honsiu, największej wyspy Japonii. Miasto zajmuje powierzchnię całkowitą 176 km kwadratowych oraz jest zamieszkane przez ponad 240,000 ludzi. Mało nie mało, choć w Japonii jest prawie 3 razy więcej ludzi na podobnej powierzchni jak Polska. Więc zbyt wiele miejsca nie mają. I my też nie mieliśmy, cela w polskim śledczaku była chyba większa, ale co tam jak już jesteśmy. Rozpakowałem się, choć wielu ciuchów nie wziąłem ze sobą, bo wiedziałem, że tam sobie wyjumam. Zjedliśmy, pogadaliśmy o różnych sprawach - jak to powiem organizacyjnych i pierwszy dzień zleciał.











Brak komentarzy:

Prześlij komentarz