27.03.2002 r.
I tak po wielu latach spędzonych na
jumce w Niemczech, nie ominęło mnie również prawo karne mojej
ojczyzny – Polski. Nie będę tu się rozwijał nad tym, gdyż jest
to materiał, co najmniej na kolejną książkę. A nie chcę na
razie tego robić, gdyż po pierwsze, wielu moich kolegów już tam
była, a po wtóre, kolejna partia prędzej czy później trafi, więc
sami sobie zobaczą jak tam jest. Choć to już nie to samo, co było
kiedyś. Wszystko się zmienia i my też próbowaliśmy się wówczas
zmieniać, rozwijać. Niestety nie poszło to w kierunku pracy na
etacie i pielęgnowaniu gniazdka rodzinnego. Poszło tak daleko w
drugą stronę, że to, co piszę, to tylko znów chyba moja chora
psychika wymyśla kolejny rozdział mojego twórczego (czyt.
jumackiego) życia. Od tamtego czasu minęło sześć lat. W
więzieniu to szmat czasu, na wolności zaś krótki kawałek. Ta
książka, jeśli mam prawo tak o tym materiale mówić, będzie o
dwóch Polakach na końcu świata, czyli o polskiej jumie w Japonii.
A więc kolejna pauza w moim życiu
miała na imię „dwa lata” i była spowodowana jednym tylko
głupim słowem przez właściciela sklepu ze sprzętem RTV i
biżuteriom. Zapytałem sprzedawcę, czy nie opowiedziałby mi czegoś
więcej na temat nowego sprzętu stereo firmy „sony”, który miał
zresztą na stanie. W tym samym też czasie wtrącił się szef i
powiedział do swojego pracownika - „nie tłumacz mu, bo on i tak
nie kupi”. Po tych słowach, ktoś mu „się wpieprzył” nocą
do sklepu i wyniósł pół towaru. On nawet o tym nie wie, dlaczego
się to stało, a ja nie zamierzam mu tego mówić. Popłyną chłop
na grubą sumkę i już rzeczywiście przestał mnie ten sprzęt
interesować. Jak to ja mówię…po prostu życie. Trzeba
uważać, co i do kogo się mówi. Teraz się można z tego pośmiać,
ale przy wyroku było troszkę smutniej. Daliśmy radę i życie
kręci się dalej. A więc trafiłem do polskiego więzienia i jak to
już parokrotnie było, spotykasz się z ludźmi z branży i zamiast
się resocjalizować, pogłębisz się tylko. Tracąc wizję
spokojnego, normalnego i w miarę uczciwego życia. I również i w
tym przypadku nie było inaczej. Znów zrządził zbieg okoliczności
i trafiłem na podwójną celę z gościem z Warszawy. Jak już
wcześniej pisałem nigdy nie podam czyjegoś imienia, nazwiska, czy
ksywy. Więc nazwijmy go Waldek. Waldek nie był „zwykłasem”. To
znaczy nie pasował do tego miejsca jakoś. Pracował na menedżerskim
stanowisku w IBM, gdzie czytał CV ludzi i ich rekrutował do firmy.
Tu należy się krótka anegdota jak on to robił. Nie czytał
oczywiście wszystkich CV, bo było to fizycznie niemożliwe. Nie da
rady tego zrobić, jeżeli tyle ich codziennie napływało. Jeżeli
nie miało się znajomego, co mógłby jakoś podpowiedzieć, kogo
wziąć, to bierze się wszystkie CV w rękę i rzuca do góry. To,
co zostanie na biurku przegląda się i najlepsze wybiera. Ot taka
wzmianka, abyście byli świadomi tego, że nawet najlepsze CV może
nie zostać zauważone. Wróćmy to tematu. Waldek nie należał do
subkultury grypsujących, ale to nie przeszkadzało w bliższym się
poznaniu i pogadaniu o tym wszystkim, co się nam przytrafiało. Ja
mu o jumce, przewozie, handlu, a on mi o tym jak pracował w IBM i
jak to zszedł na swoją drogę, czyli loty do Nepalu po haszysz. A
że byliśmy sami, to człowiek często nie śpał po nocach
opowiadając drugiemu dogłębnie o swojej profesji. Mógłby ktoś
tu powiedzieć, co za nierozwaga, przecież nie znasz gościa i mu
wszystko mówisz? A może to kapuś? W moim przypadku to nie miało
znaczenia, bo nie byłem ani w grupie przestępczej ani nie
siedziałem za narkotyki czy broń.
Byłem sam i moją opowieść mógłby
posłuchać nawet sam naczelnik i tak niczego by to nie zmieniło. Bo
moim terenem od dziecka były Niemcy. A co za miedzą się działo
wtedy naszej policji to nie obchodziło. Na ich terenie chcieli mieć
spokój. Zawsze mieli, no… poza tym jednym razem. I tak czas
leciał, a my zaczynaliśmy się coraz lepiej poznawać. Nie wiem do
końca, czy on kogoś „dawał” czy nie, ale miałem tam taki
spokój, że nie chciało mi się dochodzić prawdy i robić zadymy.
Nie poszedłem do puchy robić kariery, więc chciałem w spokoju
odleżeć swoje i wziąć się z powrotem do roboty. I Waldek
opowiadał te swoje historyjki o Nepalu, werbowaniu ludzi i przemycie
towaru do kraju. Jak to po powrocie z bardzo grubym portfelem chodził
po ulicach i czuł się jak „Król” spoglądając na ludzi z
przytępionym wzrokiem jadących rano do pracy autobusem, gdy on
siedział w swoim nowiutkim aucie jadąc na siłownie, basen.
Wielkości jego słów dodawało to, że był z największego
polskiego miasta, gdzie życie toczy się innym tempem jak choćby w
Szczecinie. Tak barwnie to robił. Był bardzo wczuty w opowiadanie,
potrafił dobierać słowa, co jeszcze potęgowała izolacja oraz
blask latarni świecącej przez kraty. Jak człowiek tak słucha
patrząc przez okno na wolność, obraz staje się bardzo wyraźny.
Mózg zaczyna chłonąć wszystko jak gąbka i powoli się nakręca
na to wszystko. Już nie tylko pragnie wolności, a powrotu do akcji
i posmakowania świata. Waldek nie siedział bezczynnie. Żona
przysyłała mu różne gazety ekonomiczne, studiował giełdę no i
czytał to wszystko głównie po angielsku. To wtedy po raz pierwszy
wpadłem na pomysł uczenia się tego języka. Czasu było dużo,
tylko tyle, że samemu czasem się nie chce uczyć tak na sucho.
Gdzie wokoło jest praktycznie tylko jeden facet, który umiał go na
wysokim poziomie. Ale ta jego postawa i otoczka tego co robił
sprawiało, że mi się chciało i zacząłem myśleć niby
globalnie. Waldek odblokowywał we mnie pewne ukryte rejony. Po
prostu kolejny raz marzyliśmy i obrazowaliśmy sobie siebie
zarobionych po uszy. Znów zamiast przestać iść w tym kierunku,
jakaś niewidzialna siła pchała mnie do tego. Pchała mnie moja
podświadomość, dlatego, że codziennie nakręcaliśmy się,
delektując się każdym słowem z tego tematu. Oczywiście nie
chciałem robić tego co on, bo narkotyki mnie nie interesowały,
choć pieniądze z tego są ogromne. Myślałem oczywiście o jumce,
z tym razem gdzieś na innym terenie. Gdzie miałbym zupełnie
czyściuteńkie dokumenty, bo łatwo można było przekalkulować i
osobiście zobaczyć, jakie są tego konsekwencje wejścia w inny
biznes jak juma. Za dużo osób, długie śledztwo i do tego wysoka
kara, a złodzieje zawsze mieli najlepiej. Zawsze jakoś sędziowie
na wokandzie bez problemu zawieszali resztę kary. Jako przykład
podam siebie. Mi z 2 lat od razu zawiesili pół roku, a ziomek za
narkotyki nie dostał nawet 3 miesięcy z wyroku 3 letniego. Dzięki
narkotykom złodziejstwo stało się jakby mniej ciężkim
przestępstwem tzn. zszedł na dalszy plan. Dlatego nigdy nie
ciągnęło mnie do dilerki, choć jak kasy nie ma to kusi i to
strasznie. A po wyjściu i tak mi śledczy powiedział, że jak będę
„dilował”, to moje akta i tak do niego na biurko trafią i, że
od razu będzie wiedział, czy się za to wziąłem. A w tym czasie
wszyscy się przebranżowili z jumki na handel dragami. Jakoś mnie
to ominęło, choć wtedy mój - jakby mogło się wydawać - najlepszy
kolega był jednym z lepiej zarabiających na tym. A ja się z nim
„bujałem” i poznałem to środowisko również dość dobrze.
Więc wiedziałem, co by było gdyby…
I tak z Waldkiem
spędziłem pół roku na „śledczaku” delektując się jego
opowieściami. Dzieląc się nimi ze „wspólasem” z tego numeru
RTV. Tylko, że on leżał w tym czasie za inny numer, bo od mojej
sprawy został „odbity”(czyt. niezwiązany ze sprawą), a traf
chciał, że go wrzucili na mój pawilon i razem na spacerniak
chodziliśmy codziennie. I tak przy okazji nieświadomie i jego
werbowałem. Nasze drogi z Waldkiem się rozeszły, ale na krótko,
jak się możecie domyśleć. Ja po roku spędzonym w areszcie
śledczym zakończyłem swoje wielokrotne wyjazdy do sądu. Zapadł
wyrok i dwie możliwości. Dać sobie spokój i zgodzić się z
wyrokiem, z możliwością wyjścia do uprawomocnienia się go. Co
dawało nawet parę miesięcy wolności lub nie zgadzać się, złożyć
odwołanie i wrócić na „śledzczak”. Na jedno by wychodziło co
do okresu „leżenia”, z tą różnicą, że już jako karny z
możliwością przewiezienia do innego kryminału, w którym są już
lżejsze warunki (P2). Nazywa się to „półotworek”, bo
większość dnia „furty” (drzwi) są otwarte z możliwością
pojechania na „otworek”, gdzie jest już jak na kolonii (P3).
Miałem już dość siedzenia przez 23 godziny na dobę w zamknięciu,
do domu chciałem. Nałykać się tego wszystkiego, pojeść domowych
przysmaków, pokochać się z żoną, uściskać dzieciaka, spotkać
znajomych itd. Tego wszystkiego, co ma się na co dzień, a tak się
nie docenia. Pragnąłem normalności, co w moim znaczeniu oznaczało
- moją „normalność”. I tak też się stało. Sędzina
wypuściła mnie na uprawomocnienie. Do tego złożyła się
identyczna sytuacja z moim wspólnikiem. Do tego Waldek również
został zwolniony za kaucją i musiał tylko z Warszawy do Szczecina
na sprawy się co jakiś czas wstawiać. Jednym słowem mówiąc –
jakby los tak chciał. Na efekty nie trzeba było długo czekać.
Waldek zadzwonił do swojego znajomego, co jak się później
dowiedziałem, był już kiedyś w Japonii. Ten znajomy, powiedzmy, że
ma na imię Marek, zadzwonił któregoś czasu do mnie i powiedział,
że ma znajomego w Japonii i że można nieźle zarobić. Przemyty
czegokolwiek nie wchodziły w rachubę. A na dodatek to on opłaca
przelot, jedzenie i zakwaterowanie, czyli żadne koszty nas nie
interesowały, jedynie praca i czysty zysk. Długo rozmyśleliśmy z
moim wspólasem nad tym wszystkim. I doszliśmy do wniosku, że
lepiej pojechać i zarobić troszkę i wrócić z kasą z powrotem do
Polski. Chodziło o uregulowanie rachunków i spłaty zadłużeń,
które się uzbierały przez rok mojego siedzenia. Wyrok by się
uprawomocnił i po paru miesiącach wrócilibyśmy odbywać resztę
kary. Z pieniędzmi siedzi się o wiele wygodniej. Nie ma człowiek
presji i nie stresuje się tak, że rodzina nie ma co do garnka
włożyć. I taki był plan. Jednak nie wyjechaliśmy razem. Wspólas
poleciał pierwszy zbadać teren i dać mi znać jak to wszystko
wygląda i czy jest sens tam być. Zresztą miał większe
doświadczenie ode mnie. Dzwonił do mnie co tydzień i zdawał
relację z pobytu i numerów jakie robią. Mówił mi, że czeka na
mnie, bo razem to pójdzie lepiej, no i to zawsze bezpieczniej z
ziomalem, a robota nie jest ciężka. Podjąłem decyzję wyjazdu. Po
3 tygodniach pojechałem do Poznania do Marka, poszliśmy do biura
podróży i Marek kupił mi lot do Tokio i z powrotem po 3
miesiącach. Wylot z Warszawy Lufthansą do Frankfurtu nad menem, a
potem tego samego dnia o 20.30 liniami „ANA” do Tokio. Nie
obawiałem się, gdyż pewny, pełen zaufania człowiek już tam był.
Wróciłem do domu spakowałem się i pojechałem. Miałem wrócić
za 3 miesiące… jednak zostałem tam całe 8 razy dłużej. Był to
dobry okres wyjazdu z tego powodu, że rozpoczynały się mistrzostwa
świata w piłce nożnej Korea- Japonia 2002. Łatwo więc było
podczas jakiejkolwiek kontroli powiedzieć o cel lotu i nikt nie mógł
tego podważyć. Do Warszawy pojechałem pociągiem i przy okazji
odwiedziłem Waldka oraz jednego z ziomali, z którym siedziałem w
Niemczech, a który nie chciał już nic robić i wziął się za
legalny biznes w reklamie. Waldek powiedział mi jedną z
ciekawostek, że w jego bloku i klatce mieszka Janosik. Janosik? –
zapytałem.
Ano Janosik, ten słynny aktor –
Marek Perepeczko. Poniekąd podobna profesja. Czułem się wtedy jak
taki wybrany z wielu, którym mógł Waldek tą robotę zaoferować.
Już Warszawa powoduje, że człowiek widzi jaki jest nie obyty, ci
ludzie różnych narodowości mówiący różnymi językami. Latający
w różne zakątki świata, dla których taki stan rzeczy jest
normalnością, a nie wydarzeniem życia. Coś, co dla nich jest
normalne, na terenie gdzie mieszkam, byłoby nie z tego świata.
Mówię oczywiście o roku 2002, gdzie latanie wszystkich
wszędzie nie było tak powszechne jak dziś. I muszę przyznać, że
jest to bardzo miłe uczucie, nawet, gdy się tylko udaje światowca.
Wiadomo - „miło jest być kimś ważnym, ale ważniejsze jest być
kimś miłym” – nie pamiętam kto to powiedział, ale do mnie to
pasuje. Uśmiechem nadrabiałem brak ogłady aniżeli zgrywaniem się,
jaki to ja jestem ważny gość. Nigdy mi na tym nie zależało. Może
gdybym wtedy władał paroma językami, jak to ma miejsce dziś, to
może. Bez języka ciężko udawać kogoś, kim się nie jest, a do
tego wygląda to tak prostacko. Czasem widać Polaków jak wracają z
zagranicy, drą te przepite mordy, ubrani na chińskim rynku, nie
znają języków i twierdzą, że jak zapłacili to im wszystko
wolno. A po pierwszym miesiącu jak wracają z jakimś zarobkiem, to
tak jakby w totka wygrali. Mam nadzieję, że kiedyś się to
zmieni…i oby w tą lepszą stronę. Na lotnisku „Okęcie” nic
wielce specjalnego się nie wydarzyło. Normalna kontrola
paszportowa, sprawdzenie bagaży i wejście na terminal. Po tym
wejście na pokład i czekanie odlotu, pierwszego zresztą odlotu w
moim życiu…samolotem oczywiście, bo inne „loty” już
wcześniej miałem. Pierwszy start jest czymś niezapomnianym, ta
niepewność, jak to jest, czy szybko się wzbije i czy na pewno
dolecimy. Bo patrząc na te tony, ciężko sobie wyobrazić, aby taka
kupa stali mogła w ogóle latać. Jednak samolot staje na pasie,
chwilkę czeka, silniki zaczynają nabierać mocy, podnosi się ich
ryk i gwałtownie rusza, jakby niewiele ważył. Trzęsie nim
okropnie i po paru sekundach dziwne uczucie przeszywa wnętrze i
samolot się ostro wzbija. Nie pokazuje człowiek oczywiście swojego
zdenerwowania, choć serce łomocze jak oszalałe. Wyobrażamy sobie,
co by było gdyby nagle zaczął spadać, choć te myśli staramy się
odłożyć na bok. Boimy się, a mimo to wsiadamy, wierząc
kapitanowi i obsłudze naziemnej. Choć pierwszy lot trwał 2
godziny, to nie wiedziałem co myśleć o tym wszystkim. Czy ja, aby
dobrze robię lecąc tam? Co ja tam zastanę, czy to jest aby na
ziemi? Nie mogłem sobie tego rozsądnie w całość poskładać. Co
tam - wóz albo przewóz. A jak uda nam się naprawdę dobrze
zarobić, to co wtedy powiesz? A jeśli nie. Mętlik w głowie miałem
straszny, bo zawsze boimy się nieznanego. I tak doleciałem do
Frankfurtu. To nie jest jakieś małe tam lotnisko, ale ogromny
międzynarodowy port, z którego leci się dosłownie wszędzie. W
takie rejony świata, że ciężko sobie
przypomnieć miejsce, w którym się to znajduje. Połowa nazw na
tablicy odlotów nic mi nie mówiła, a jeśli już coś, to tylko
znałem ze słyszenia. Gra w „państwa – miasta” się kłaniała. Jak już wcześniej wspomniałem spędziłem parę godzin na
międzylądowaniu i miałem okazję przez dłuższą chwilę
poobserwować życie wielkiego lotniska. Wszystko wtedy tak strasznie
mnie interesowało, jakbym od nowa się uczył. Jakbym od nowa stawał
się człowiekiem, który coś znaczy.
Widziałem ogromne samoloty stertujące
i lądujące dosłownie co parę minut. Nie takie małe, jakim przed
chwilką przyleciałem, ale ogromne Jumbo-jety. Aż mnie w gardle
ściskało i nie mogłem się na to napatrzeć. Taki byłem głodny
wrażeń i tej ziemi mlekiem i miodem płynącej. Przyszła wreszcie
godzina mojego lotu. Udałem się do „gate’u”, obsługa
sprawdziła jeszcze raz bilet i paszport i wio na pokład. To był
jeden z tych wielkich Jumbo i znów poczułem dreszczyk emocji i
porównanie, czy aby tak samo się wzbija i lata jak ten mały 737?
Znalazłem, miejsce w środkowym rzędzie, a wspomnę, że przy
oknach siedzą trzy osoby potem rząd środkowy z czterema
siedzeniami i z drugiej strony również rząd trzech siedzeń. Przed
twarzą na początku rzędów wielki monitor, na którym pokazują
tor i szybkość lotu, w jakim miejscu się znajdujemy i z jaką
prędkością się poruszamy. Jak już mówiłem wyleciałem z
Frankfurtu o 20.30 więc ludzie pospuszczali zasłony, stewardesa
podawała jedzonko i picie. Po tym zaciemniono światło i wszyscy
drzemali. Co mnie zaskoczyło to to, że stewardesy były tylko
japonkami z nieskazitelnym zachowaniem, uśmiechem i chęcią
niesienia pomocy w najbłahszych sprawach. Do tego wnętrze samolotu
czyściuteńki i pachnące, co od razu robiło się komfortowo
człowiekowi. Wszystko na najwyższym poziomie obsługi oraz to, że
czuło się od razu różnicę w mentalności i w systemie pracy i
hierarchii. Muszę przyznać, robiło to ogromne wrażenie. I tak
mijały długie godziny, walczyłem ze snem, aby delektować się tym
lotem, ale nie dało rady. My lecieliśmy na wschód zaś słoneczko
„okrążało” ziemię z drugiej strony. Mieliśmy się dopiero
razem spotkać w Tokio. Spało się niewygodnie, siedzenia jakieś
małe i do tego w ogóle nie trzęsło. Jakbyśmy stali gdzieś na
lotnisku z boku i tylko udawali, że lecimy. A przemierzaliśmy całą
Rosję i tylko teren Rosji w szerz - Moskwa, Ural itd. Aż wreszcie
nadszedł czas pobudki i śniadanka. Od nowa zamieszanie, stewardesy
jak małe robociki latały pomiędzy rzędami serwując to, na co
ktoś miał ochotę. Ja jeszcze nie miałem chęci na japońską
kuchnię, jak ja to mówię „na wynalazki”, więc tradycyjnie
zjadłem kurczaka, choć i tak podali go po japońsku. Przed
jedzeniem gorący lekko wilgotny ręcznik dla utrzymania toalety i
czystości. Po całym tym zamieszaniu przyszedł czas na wypełnianie
deklaracji. Nie rozumiałem wtedy jeszcze angielskiego, a tam
wszystko było właśnie po angielsku i japońsku. Całe szczęście,
że obok mnie siedziała japońska studentka germanistyki, to
podpowiedziała mi gdzie i co mam wpisać w deklarację. To i
wypisałem, nie podając oczywiście całej prawdy, no bo jak.
Zapieliśmy pasy i zaczęliśmy podchodzić do lądowania. Wszystko
jak poprzednim razem, bez większych różnic. Wychodząc z samolotu
ludzie jak mrówki szli cicho jeden za drugim do specjalnej kolejki,
a stewardesy wręczały pocztówki z wizerunkiem samolotu, którym
lecieliśmy, którą od razu wysłałem do żony.
Potem poprosili mnie czy mogą, tak
czy mogą, mnie przeszukać, na co ja beż większego zdziwienia
pozwoliłem. Przez tyle lat do Niemiec jeździłem i nikt mnie nigdy
nie zapytał, czy może mnie zrewidować, a czasem nawet po głowie
się dostało za próbę dowiedzenia się o co chodzi. No, ale to
Rzesza. Jeden z nich kazał mi zdjąć buty i szukali „dziury w
całym”, oczywiście niczego nie znajdując. Popatrzeli po sobie,
spakowali resztę do torby i za powstałe niedogodności zaczęli się
w pas kłaniać i przepraszać za to zajście. Patrzyłem na to z
niedowierzaniem i nie mogłem zrozumieć, co oni wyprawiają.
Uśmiechnąłem się i chyba powiedziałem po niemiecku, „dlaczego
mnie przepraszacie, przecież to wasza praca, obowiązek”.
Wyszedłem stamtąd i udałem się do wyjścia, gdzie miał czekać
już mój wspólnik. Wychodzę rozglądam się i rzeczywiście stoi
na środku wielki chłop i macha ręką. Uśmiechnąłem się,
podszedłem do niego i uściskaliśmy się jak bracia. Odprowadził
mnie do samochodu, w którym siedział jakiś ciemny gościu.
Wsiadłem do tyłu, wspólas do przodu. I pojechaliśmy w jakimś mi
nieznanym kierunku. Jechaliśmy z dobrą godzinę i dojechaliśmy na
miejsce. Jak się okazało było to miasteczko Mito w prefekturze
Ibaraki oddalone jakieś 150 km od stolicy. Nie rozmawiałem z typem
zza kierownicy, bo ja po angielsku słabo, a on w ogóle po
niemiecku. Dobrze, że mój wspólas coś z anglika rozumiał, bo
zagorzały z niego gracz gier video. Tylko mi się przedstawił, jako
Ali. Zawiózł nas pod dom i wraz ze wspólasem wysiedliśmy i
udaliśmy się do malutkiej kawalerki. Nie spodziewałem się takich
warunków. Mały pokoik, o ścianę oparte 2 materace i na ziemi dwie
pościele, szafa, prysznic i kuchenka długa na 1,5 metra, nie
zapominając o grze video. Mito jest stolicą prefektury Ibaraki, w
centralnej części Honsiu, największej wyspy Japonii. Miasto
zajmuje powierzchnię całkowitą 176 km kwadratowych oraz jest
zamieszkane przez ponad 240,000 ludzi. Mało nie mało, choć w
Japonii jest prawie 3 razy więcej ludzi na podobnej powierzchni jak
Polska. Więc zbyt wiele miejsca nie mają. I my też nie mieliśmy,
cela w polskim śledczaku była chyba większa, ale co tam jak już
jesteśmy. Rozpakowałem się, choć wielu ciuchów nie wziąłem ze
sobą, bo wiedziałem, że tam sobie wyjumam. Zjedliśmy, pogadaliśmy
o różnych sprawach - jak to powiem organizacyjnych i pierwszy dzień
zleciał.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz