W okresie początku jumy jeżdżąc na zachód mimowolnie musieliśmy zetknąć się ze wszystkim, co było u nich już od dłuższego czasu na rynku. Nie nastąpiło to od razu. W szkole nikt nigdy nie uświadamiał nas, co to są narkotyki, jaki mają wpływ na życie, nie mówiąc już o rodzicach, którzy byli kompletnie niezorientowani w odczytywaniu reakcji swoich dzieci po „narkolach”. Więc nie mieliśmy świadomości szkodliwości ich zażywania. Jedno było pewne, że prędzej czy później staną one na naszej drodze. I stanęły. Nie pamiętam dokładnie kiedy przyćpałem pierwszy raz, ale wiem jak to się potoczyło. Jeżdżąc na jumę i chcąc zarobić trzeba było ponosić pewne konsekwencje tzn. wstawać rano na pociąg do Berlina walcząc o jakiekolwiek miejsce. Szybko przejść z Berlina Wschodniego na Zachodni przez Friedrichstrasse, po czym jumać cały dzień, by znów wcisnąć się do pociągu do Polski z towarem. Uchronienie się przed celnikami, powrót do domu i wreszcie sama sprzedaż. Jak myślicie? Czy te pieniądze naprawdę mi z nieba kapały? A dzisiaj? Pracując za granicą, też mi z nieba lecą? Bzdura. Tak tylko mówią ci, co nie mieli z jumą nic wspólnego lub nigdy nie pracowali za granicą. Którzy widzieli mnie jak chodzę ubrany, pachnący, z pieniędzmi i niby nie pracujący. Dziś pracuję jako elektryk i tu nie ma akcji. Wszystko jest takie samo, bez względu na to czy dasz z siebie więcej czy też mniej. Wypłata co tydzień jest zawsze taka sama. Brak jest systemu motywacji, nie mówiąc o tym, że każdego z nas stać na wiele więcej. Bywało tak, że przyjeżdżaliśmy z Kazikami o 1-szej w nocy i rano o 6-tej czekaliśmy na kolejny pociąg do Berlina. A dlaczego tak. Ponieważ w tamtym czasie nie mieliśmy jeszcze znajomych, którzy z biegiem czasu zamieszkali w Niemczech i pomogliby w czymkolwiek, choćby w udzieleniu schronienia. Wracając do tematu, to nie my szukaliśmy używek, to one znalazły nas. A stało się to w moim przypadku tak. Mieliśmy na początku kolegę, który pracował w sklepie elektronicznym, który brał od nas wyjumany sprzęt. Sprzedawał go po jakimś czasie lub dawał kasę od razu, z utargu właściciela sklepu. Mieszkał sam na trzech pokojach i to przez niego pierwszy raz zetknąłem się z dragami.
Najbardziej znana była amfetamina, dającą kopa i po której nie chciało się spać. Należy tu wspomnieć, że codzienna jazda dawała w kość. Jako młody chłopak nie czułem tego zbytnio, bo sam wyjazd przyprawiał mnie o taka adrenalinę, że amfa była zbędna. Ale jak to jest w grupie, jak i oni, to i ja. U tego gościa zaczęliśmy spędzać mnóstwo czasu po jumie. Od razu jechaliśmy do niego, braliśmy towar, rozliczaliśmy się, czasem braliśmy cześć w „białym proszku”. Często robiliśmy imprezy u niego, co wiązało się automatycznie z wciąganiem. Była to raczkująca dilerka, która nie wydawała się aż tak dochodowym interesem. Nie było zbyt wielu chętnych jej brania, bo nie była jeszcze tak ogólnie znana, a i cena była wysoka. Branie amfetaminy stało się poniekąd modne, trendy. Z biegiem czasu była ona wszędzie. Na dyskotekach stała się nieodłącznym elementem zabawy. Łaziliśmy do kibla co jakiś czas, aby sobie wciągnąć „ściechę”, nie mówiąc, że ciężej było nieraz się załatwić niżeli przyćpać. Po dyskotece, każdy odprowadzał swoją dziewczynę do domu, a sami jechaliśmy gdzieś, aby sobie pogadać, posłuchać muzyki, no i przyćpać. Nie mogę powiedzieć, że byłem narkomanem. Nie budziłem się rano z myślą o „przypudrowaniu nosa”. Umysł był zaprzątnięty zupełnie czymś innym - sprzedażą towaru i zbieraniem kasy. Zrodziła się między jumaczami rywalizacja, kto przywiózł więcej, lepsze, droższe. To akurat było dobre, mobilizowało do większego wysiłku i wzmożonej pracy. Jak mijały lata, wypadki chodziły po ludziach, mówię tu o siedzeniu w więzieniach. To poniekąd uratowało wielu z nas od stania się narkomanem. Ale również pchnęło wielu moich kolegów do dilerki. Wielu z nas miało przecież zakazy wjazdu do Niemiec, a żyć z czegoś trzeba było i to najlepiej na choćby podobnym poziomie. Lewe dokumenty pomagały w przekroczeniu granicy, ale nie dawały gwarancji, że cię nie złapią. A na lewych „kwitach” łapano nas nie raz. Część Niemcy wypuczali od razu, bo nie dochodzili, że ten, którego złapali, to nie ta sama osoba z paszportu lub dowodu. A stary dowód można było bardzo łatwo przerobić. I tu kolejny paragraf - podrabianie dokumentów, o posługiwaniu się nie wspomnę, na nielegalnym przekraczaniu granicy skończywszy. Juma rozbudzała zmysły bycia kreatywnym w wielu dziedzinach, co wielu zwykłych ludzi postrzegało jako kombinatorstwo. I tak oto nadszedł moment rozłamu jumaczy na dilerów. Jazda na zachód stawała się nie warta świeczki, gdyż trzeba było włożyć dużo siły, pracy, nakombinować się by cokolwiek przywieść. A zaczynano nas rozpoznawać wszędzie, od sklepów niemieckich, straży granicznej Polski i Niemiec, po policję obu krajów. Część zaczęła rozglądać się za innymi państwami, co wiązało się jeszcze z większymi kosztami, nieraz lotem samolotem. A każdy kraj ma inne sieci sklepów, nie koniecznie pasujące tym technikom, które wypracowaliśmy w Niemczech. Jumacze zaczęli być wygodni, przyzwyczajeni jazdą za miedzę i z powrotem w ten sam dzień. Zaczęła się rywalizacja dilerska. Szybko jumacze zauważyli, że to intratny biznes i nie trzeba ryzykować tego wszystkiego, co niosła juma. Siedzieli na miejscu i też mieli niezłe pieniądze, choć tak naprawdę zarobiło tylko kilka osób. Miałem okazję dość długo przebywać z nimi, bo to byli dalej moi koledzy. Jak wyjeżdżałem na zachód, to zazdrościłem im, że oni zostają ze swoimi rodzinami, dziewczynami, a ja muszę tyle się "umordować". Ale nie ciągnęło mnie nigdy do dilerki. Na zwykłe codzienne potrzeby słabi dilerzy na pewno mieli. Nadchodził zmierzch jumy nie jumaczy, bo kraść ludzie będą zawsze i wszędzie. Oczywiście nie wszyscy byli w dilerce konsekwentni (tak jak we wszystkim), nie odkładali kasy na ciężkie dni, grali w automaty, przepijali zarobione pieniądze. Żyli z dnia na dzień, co kiedyś musiało się skończyć. Dilerzy mieli dobry grunt, gdyż ludzie nie ufali policji i jak któregoś złapano to niczego więcej nie mogli się od danej osoby dowiedzieć, a i sam kupujący nie musiał nic mówić i nie ponosił za to żadnych konsekwencji. I sprawa się urywała. Należy tu wspomnieć, że wówczas nie było ustawy o narkotykach, która mówiłaby jasno o zakazie handlu lub ich posiadaniu. Jak to ma miejsce dziś z prostytucją. I tak wielu bujało się po ulicy z plecakiem, w którym w dużym słoiku znajdował się towar. Amfetaminę a czasem wyparła marihuana. Nie była ona postrzegana jako narkotyk tak jak to było z „amfą”. Ludzie po prostu przeżarli się ćpaniem. Po trawie jest weselej, brak chęci agresywnej konfrontacji i ogólna zlewa na wszystko. W ten oto sposób powstał nowy biznes z hierarchią ważności i przepływem towaru. Czym większe było zapotrzebowanie na trawę, tym bardziej zaczęto dbać o grupę, likwidując pojedynczych, samowolnych dilerków. Część z nich i tu nie dawała sobie rady. Nie byli konsekwentni w działaniu, nie rozliczali się na czas, nie mieli na towar, pili, ćpali itd. Pozostało im pójście do pracy, czy to w Polsce, czy za granicą. I tu nadeszły zmiany w kodeksie i zaczęto ścigać dilerów, tych co handlują i tych, którzy posiadają. Skończył się czas tabu i narodziło się ogólne donosicielstwo. Powstało, jak to w naszym języku się mówi – „kurestwo”. Brak szacunku, honoru i ambicji. Zaczęła liczyć się tylko kasa i swój interes. Większość dilerów już siedziało, siedzi lub będzie siedzieć i to nie przez to, że złapie ich policja na gorącym uczynku, ale że ktoś ich „zagoni” tzn. powie policji, ze strachu, przed pójściem „siedzieć”.
Kończąc ten rozdział muszę wspomnieć, że zaczęły napływać różnego rodzaju prochy m.in. extaza, Lsd, kokaina i reszta gówna. Próbowałem każdego ze wspomnianych i mogę coś na ten temat powiedzieć. Obecnie już nie biorę nic, choć trawę czasem lubię zapalić z kolegami, którzy są żonaci, mają dzieci i wykonują różne zawody. Wspominamy dawne czasy, opowiadając przy tym niesamowite historie. A zabawa nie ma końca. Nic nie daje nam większego kopa by powspominać minione czasy jak „marycha”. Inne dragi to zwykła chemia, wytwarzana przez chemików grup przestępczych. A maryśka? A maryśka jest... jeśli ktoś wierzy w Boga, jest... przez niego stworzona lub natura chciała, aby coś takiego na ziemi było. Holendrzy zrozumieli to dawno i państwo ma z tego zysk. Reszta Europy sprowadza to do rozmiarów narkomani, plagi dilerów i ściga się to z urzędu. Narkomani, prostytucji i hazardu nie da się wyplenić, ale można mieć „coś” z tego. Podam to na swoim przykładzie. Jestem nie palącą osobą, a mimo to popalam czasem maryśkę, dlaczego? Bo jak mam wydawać ciężko zarobione pieniądze na używki (papierosy) i wspierać polski budżet, tracąc przy tym tylko zdrowie, w zamian za złą opiekę zdrowotną, to to, jest prawdziwe świadome zabijanie społeczeństwa przez rząd. I to jakoś jest ok. Z palenia maryśki masz chociaż szmerek w głowie. Ale jak to może być legalne, jak państwo z tego nic nie ma. I tym sposobem w więzieniach siedzą nie złodzieje i przestępcy, a dilerzy, alimenciarze i kierowcy rowerów jadący pod wpływem alkoholu.
Prostytucja to jedna z większych, miliardowo dochodowej gałęzi biznesu, ale lepiej przymykać oczy, niż uregulować tą sprawę. Hazard jest najlepszym biznesem świata, z którym prostytucja jest silnie powiązana, zresztą z każdym większym biznesem. Ostatnio czytałem, że Polacy na gry hazardowe wydają więcej, niż wynoszą przychody z leków i artykułów tytoniowych razem wziętych. Nie mówi to samo za siebie? Ile jest do wyciągnięcia z tego? Powiem tylko tyle, to ogromna kasa, która państwu przez głupotę ucieka. To moje zdanie. A narkomana, prostytutkę czy nałogowego hazardzistę musi państwo utrzymywać (czy tego chce czy nie) - leczyć i troszczyć się. Czy tak nie jest?, czy to jest ok? Może…Brak regulacji w tych sprawach zawsze będzie nabijać „kabzy szarej strefie”. I póki nie zostanie to jakoś uregulowane to nie ma szans, że dilerzy znikną z polskich ulic. Mówiąc szczerze zwisa to mi i powiewa. Ja mam swoje sprawy na głowie. Jak będę chciał sobie „jointa zajarać” to zawsze się znajdzie koleś, co mi sprzeda trawę. A Polska niech dalej ma swoje rację, czyli „dopalacze”. To jest dopiero gówno!!! Po tym dzieciaki naprawdę głupieją i umierają. I na całej Polski oczach, ta niby legalna sprzedaż, interes, zrobił z pewnego faceta milionera, który dzięki lukom prawnym zabił wiele naiwnych osób. Nie chcę rozwijać tego tematu, bo po maryśce jeszcze nikt nie umarł – i to jest fakt. Na tym basta.
czy mógłbym prosić o link do pańskiego konta na facebooku?
OdpowiedzUsuńNa samej górze bloga jest, ale proszę - Phil Roberts. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuń